14-letnie dziewczynki proponowały panom miłe, niekrępujące, dyskretne spotkania.
Chętni mężczyźni na łóżkowe przygody z małolatami szybko się znaleźli.
Nastolatki uważały, że są bezpieczne. No przecież zawsze notowały numery rejestracyjne samochodu, do którego wsiadały. Nie wsiadały do auta, w którym oprócz umówionego faceta był jeszcze ktoś. Nie zgadzały się, aby kierowca zatrzymywał się po drodze.
Pewności dodawał im fakt, że nie skończyły 15 lat. W razie nieporozumienia zawsze mogły przy policji zarzucić mężczyźnie, że próbował je zgwałcić, a miały przecież przewagę nad klientem, bo one były dwie, a facet jeden. Do konfliktów jednak nie doszło.
Przeczytaj również: Seks to nie grzech, ale pieszczoty, które nie prowadzą do stosunku - tak
Były też praktyczne. Nie nosiły spodni, tylko spódniczki. Żadnych rajstop czy pończoch, tylko skarpetki albo kolanówki.
Faceta zabawiały obie jednocześnie. Jedna zajmowała się "górą" klienta, jej przyjaciółka zaś - "dołem". Spotykały się zazwyczaj z biznsmenami do 40 lat. Taki bowiem wiek zaznaczyły w ogłoszeniu.
Jak potem opowiadały na policji, pracowite dziewuchy nie uznawały prezerwatyw, bo - jak mówiły - chciały też czerpać przyjemnosć z seksu. Uprawiały więc stosunki przerywane albo "inne rodzaje miłości". W grę wchodził też seks analny. Kilka razy ratowały się pigułkami wczesnoporonnymi, które załatwił im starszy, zaprzyjaźniony kumpel.
Dziewczynki spotykały się z jednym, najwyżej dwoma facetami dziennie. W niedzielę robiły sobie wolne.
Rodzice nic nie mówili, bo przecież nic nie wiedzieli o grzesznych poczynaniach swoich córeczek. Pociechy nie znikały na noce. Zarabiały wyłącznie w dzień.
Miesięcznie zarabiały około 2,5 tysiąca złotych każda. Ile brały od klienta? Około 150 złotych płacił im za numerek z obiema.
Pochodziły z niby-dobrych, wykształconych rodzin.
Taki proceder miał miejsce w Warszawie.
Flesz: Mundurowi mają dość. Co dalej z naszym bezpieczeństwem?