Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miał się wyspać

Maja Erdmann [email protected]
W codziennych ćwiczeniach Łukasza Bonkiewicza wspiera cała rodzina. Na zdjęciu żona pomaga mu w nauce stania i chodzenia.
W codziennych ćwiczeniach Łukasza Bonkiewicza wspiera cała rodzina. Na zdjęciu żona pomaga mu w nauce stania i chodzenia.
Łukasz był jak warzywo. Teraz może mieszać herbatę łyżką. Nie mówił, nie czuł, nie walczył. Żyje. Chce synka podrzucić wysoko, aż do nieba.

Sumin. Wieś niedaleko Lipna. Mieszkańców tu niewielu i każdy zna Łukasza Bonkiewicza. Zna całą jego historię. A zaczęła się ona tak...

Pogotowie nie jeździ
Bolało go gardło. Poszedł do lekarza. Internista dał skierowanie do laryngologa. I właściwie tu historia, by się mogła zakończyć, tyle tylko, że Łukasz do laryngologa nie mógł się dostać. - W recepcji pielęgniarka powiedziała, że książeczka ubezpieczeniowa nie podbita i go nie przyjmą - opowiada żona, bacznie rozglądając się za dwuletnim synkiem, który właśnie przeciska się między nogą krzesła a kulami ojca.

Co było robić. Nie przyjmą, to nie. Wrócił Łukasz do domu. Wziął leki przeciwbólowe i modlił się, żeby przeszło. Ale było coraz gorzej. Bolała go głowa, oko bolało, pojawiła się temperatura - nie za wysoka. Więc jeszcze raz w samochód i znowu do internisty. Ten zlecił zastrzyk przeciwbólowy i zapisał receptę na inne środki na ból.
W domu czuł się coraz gorzej. - Aż pobiegłam do sąsiadki, bo myślałam, że mamy popsuty termometr - mówi mama Łukasza.

Zadzwonili po pogotowie. I tu zaczął się dramat tego młodego pełnego życia mężczyzny. Ojciec Łukasza nie kryje wzburzenia. - Żona bardzo dokładnie powiedziała co się dzieje, że wysoka gorączka, że syn traci przytomność. Powiedzieli, że nie przyjadą i basta, bo do gorączek nie jeżdżą. Mamy go leczyć domowymi sposobami - jakieś okłady, czy coś...

Dziś w stacji pogotowia w Lipnie twierdzą, że ta rozmowa się nie nagrała, bo mają stary sprzęt.

Błaganie o pomoc
Matka pobiegła do sąsiadów. Pożyczyła od nich czopki przeciwbólowe. I te nie pomogły.

W nocy sytuacja się pogorszyła. Łukasz był nieprzytomny. Po raz kolejny wezwali karetkę. Tym razem przyjechała. - Lekarz nawet nie zbadał syna. Tylko nam wypominał, że to lekarz rodzinny powinien tu przyjechać - opowiada mama. Ma łzy w oczach. - Ale co mnie to obchodzi? Przecież wzywam lekarza, żeby pomógł synowi, a nie dla swojego widzimisię. Pogotowie jest po to, by ratować ludzi, prawda? Nawet nie wiem, jak się ten doktor z pogotowia nazywa, bo się nie przedstawił. Tylko cały czas mówił, że rodzinny bierze pieniądze za wizyty domowe i to on się do Łukasza należy. Pociągnął syna ze złością za rękę i kazał mu wstawać. Wreszcie stwierdził, że on po prostu śpi i mamy czekać aż się obudzi. I poszedł sobie. Dał tylko jakiś zastrzyk i na tym się skończyło.

Musieli jeszcze tylko podpisać pismo, że lekarz rodzinny odmówił przyjazdu, bo jak ich poinformowano, inaczej pogotowie nie będzie miało zapłacone za wyjazd do chorego.

Rodzina została sama z tracącym przytomność Łukaszem. Wsiedli więc do swojego samochodu, wciągnęli tam rozpalonego od gorączki syna i pojechali do Lipna. Do szpitala. - Na nieszczęście tam, na korytarzu spotkaliśmy tego samego doktora z karetki - mówi żona Łukasza. - Pytał, co my tu robimy? Przecież on miał się wyspać w domu.

Zrobili w szpitalu awanturę, wreszcie anestezjolog zszedł i zobaczył Łukasza. O trzeciej nad ranem chory był już na oddziale. Wcale nie spał. Tracił przytomność. Było podejrzenie zapalenia opon mózgowych. Potem okazało się, że to zapalenie mózgu.

Tylko hospicjum
Łukasz dziś z trudem opowiada o tym, co się zdarzyło. Paraliż jeszcze do końca nie ustąpił. Postanowił jednak skierować sprawę do prokuratury. - Gdyby mnie od razu wzięli do szpitala, być może byłbym dziś zdrowy. - mówi powoli, ocierając co chwila usta chusteczką.

Lekarze powiedzieli jego rodzinie, że będzie warzywem, że nadaje się tylko do hospicjum. Odebrali mu nadzieję, że kiedykolwiek pogra z synkiem w piłkę. A on nie mówił, nie ruszał się, samodzielnie przestał oddychać w jednym ze szpitali. Prze-wożono go kilka razy.

- Następnego dnia po przyjęciu Łukasza do szpitala w Lipnie przyszedł ksiądz z ostatnim namaszczeniem - mamie trudno o tym mówić. - Wtedy zdałam sobie sprawę, że to może być koniec, ale nie chciałam się z tym pogodzić. Nie ufałam lekarzom, nie wierzyłam ich diagnozom. Nawet wtedy, gdy zatrzymał mu się oddech. Nie wierzyłam, że to koniec. Nawet wtedy, gdy wieziono go do Torunia i na siedem minut stracił oddech. Nawet wtedy, gdy trzy tygodnie leżał na oddziale intensywnej opieki medycznej podłączony do rurek.

Łukasz dziś wie na pewno, że gdyby nie samozaparcie całej rodziny, nie mógłby wypić samodzielnie herbaty. Dziś sam miesza cukier łyżeczką. Można mu posadzić synka na kolanach. Może go pogładzić po głowie i opowiadać historie z dobrym zakończeniem.

Szpital przekazał go do jednego z zakładów opiekuńczo-leczniczych w Toruniu. - To była umieralnia. Rehabilitant pojawiał się raz dziennie. Ćwiczył kilkanaście minut - mama ma dziś silne ręce. Godzinami ćwiczyła z Łukaszem, gdy był w szpitalu i gdy wrócił po wielu tygodniach do domu. - Gdybyśmy o niego nie zawalczyli, nie zabrali z tego okropnego miejsca, nie żyłby pewnie.

Na własną rękę
Rodzina nauczyła się wszystkiego. Zamiast zostawić go w innym hospicjum, wzięli do domu. Zmieniali cewniki, rurki w krtani, dzięki którym oddychał. - Powinien to robić lekarz, nie znaleźliśmy takiego, który przyjechałby do domu. Rehabilitant przyszedł i powiedział, że nie ma tu nic do roboty. Więc kupowali za własne pieniądze ssaki, rękawiczki jednorazowe. - Nie chcieliśmy go dawać do szpitala.

- Gdzieś ktoś powiedział, że jest taki profesor, który stawia ludzi na nogi. Ja wiem, że o nim różne rzeczy pisali, że różne oskarżenia rzucali - twarz mamy Łukasza się rozjaśnia, jej syn się uśmiecha. - To profesor Talar. Pojechaliśmy do niego, dał nam książkę z ćwiczeniami i nauczył wszystkiego, co mu do zdrowia było potrzebne.

Cała rodzina dzień w dzień po 10 godzin ćwiczyła z Łukaszem. Brali urlopy, wymieniali się przy nim. Wierzyli, że stanie na nogi. Jeden z pokoi przypomina miniaturową salę gimnastyczną z urządzeniami do rehabilitacji.

Zrezygnowali ze sztucznego jedzenia dla Łukasza. - Nikt nie wie, jaka to była radość, gdy chory przełyka pierwsze trzy krople jogurtu - jego żona patrzy z dumą na męża. - Jedzenie miksowaliśmy, żeby miał dużo kalorii i sił do zdrowienia.
Dziś Łukasz sam ćwiczy na sprzęcie do rehabilitacji i mocno wierzy, że będzie sprawny na tyle, by zająć się synem i... może jeszcze jakąś pracę znaleźć.
Od pierwszego wezwania pogotowia minęło niecałe pół roku.
O tym, czy lekarze są winni cierpień Łukasza zdecyduje sąd. Szef pogotowia w Lipnie nie chce komentować tej sprawy. Czeka na wyniki dochodzenia prokuratorskiego.

- A wiem swoje - mama Łukasza to twarda kobieta. - Wiem, ile syn wycierpiał. Wiem, że lekarze nie postąpili tak jak trzeba. Wiem, ile razy płakałam i zaciskałam zęby ćwicząc z nim. Wiem też, że kiedyś będzie sam w stanie zająć się swoim synem i utrzymać rodzinę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska