Na gorąco

     Polityk, który mówi, że chciałby, aby USA były "bardziej elastyczne, otwarte i sympatyczne" ma na myśli coś zupełnie innego. Chce w ten sposób powiedzieć, że Stany Zjednoczone trwają w swoim oślim uporze, mają monopol na prawdę oraz budzą w świecie niechęć hegemonistycznymi ambicjami. Te ważne słowa wypowiedział nie kto inny, tylko Aleksander Kwaśniewski, a opublikował w sobotę wielki amerykański dziennik.
     Nie ukrywam, że na taką opinię polskiego prezydenta czekałem prawie rok, kiedy stało się jasne, że Amerykanie wpuścili nas w irackie maliny. Kwaśniewski potwierdził tym samym klęskę swojej polityki euroatlantyckiej. Sumitował się wprawdzie, iż przystąpienie do wojny z Irakiem było "jedną z jego najtrudniejszych decyzji", ale nie postawił kropki nad "i". Że to nie był błąd Amerykanów, lecz osobiście jego. I wcale nie chodzi mi o słynne wizy dla Polaków, bo prawie 90 procent rodaków jedzie tam pracować na czarno. Nie chodzi mi też o przegrywane przetargi w Iraku. Mam na myśli totalną klapę jego założenia: im bardziej będziemy związani z USA, tym lepszą pozycję zajmiemy w Europie.
     Jestem pewien, że prezydentowi Bushowi i jego administracji jest to najzupełniej obojętne. On potrzebował Polaków jako listka figowego do "międzynarodowej koalicji" przeciw terroryzmowi. Czy Aleksander Kwaśniewski przejrzał więc na oczy? Nie, on potrzebuje dziś dobrej pozycji na europejskich salonach.
     Niebawem koniec kadencji.