MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści nie tylko o śmierci. Hańba domowa [OPOWIADANIE]

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
pixabay
Światło padało na sam środek pokoju. Rozlewało się na mozaice parkietu niczym złocista plama koniaku. Odbite od połyskującej powierzchni chirurgicznych naczyń, ożywiało gipsowe sztukaterie… Kiedy rankiem profesor Vinz podawał Sophii środki psychotropowe, krąg światła opierał się jeszcze o ścianę.

Teraz ześlizgnął się z niej i przesunął o dwa, może nawet o trzy metry. Profesor nie bardzo wiedział, ile czasu upłynęło od początku procesu premedykacji, któremu poddał dziewczynę, do momentu, kiedy wprowadził jej rurkę intubacyjną do przewodu oddechowego. A przecież musiało to trwać parę godzin… Ten czas minął zupełnie niepostrzeżenie i być może, gdyby nie plama słońca, profesor Vinz nawet nie zauważyłby jego upływu. Nie rozmawiali ze sobą. Nie odzywał się do niej od chwili, kiedy powiedziała mu, co się stało. Profesorowi wydawało się, że tak będzie lepiej. Rozmowa z córką i tak nie doprowadziłaby do niczego dobrego. A już na pewno nie byłby w stanie przygotować jej psychicznie do tego zabiegu.

Około południa dał jej dożylnie środki znieczulające i zwiotczające. Kiedy zasnęła, zdjął prześcieradło, którym była przykryta i zaczął dezynfekować pole operacyjne. Przecierając napięty, niewielki brzuch - kolejno benzyną, alkoholem i jodyną - przypomniał sobie żonę, która siedemnaście lat temu po takim właśnie zabiegu zmarła. Wtedy to nie on operował, ale od tamtego czasu nie wziął już do ręki skalpela… Bał się - a jednak teraz ręka nawet mu nie zadrżała.

Profesor Vinz założył klamry po obu stronach nacięcia i chwilę patrzył na krew, wydobywającą się z kilkunastocentymetrowej rany. Przez moment poczuł ten sam rodzaj fascynacji, to podniecenie, jak w młodości, podczas ćwiczeń z anatomii. Ale teraz musiał się spieszyć i jak najszybciej pozamykać peanami naczynia. Kiedy się już z nimi uporał, wprowadził do szczeliny końcówkę ssaka. Odpompowując wody płodowe i krew, szukał palcami płodu - tego ochłapu ludzkiego mięsa, który spędzał mu sen z powiek.

„Jest niewiele mniejszy od Sophii, kiedy się urodziła”, pomyślał. „Więc może mógłby już żyć? Może, ale po co?”.

Ujął płód palcami i poczuł jego ruchy. Te konwulsje oznaczały koniec… Teraz wystarczy przeciąć i podwiązać pępowinę. A potem catgutem zaszyć cały ten bajzel… To wszystko. Cóż mogłoby się nie udać?

Profesorowi Vinzowi zawsze wszystko się udawało. I tak było przez całe życie. Vinz znał tajemnicę sukcesu. Wiedział, że tylko determinacja i bezwzględność jest gwarantem powodzenia. Kiedy inni jeszcze się zastanawiali i roztrząsali jakieś idiotyczne za i przeciw, on już działał.

„Etyka? Przyzwoitość”, myślał. „A cóż to niby jest? Albo prawo i uczciwość? To wszystko pojęcia stworzone na potrzeby maluczkich. Bez nich naród straciłby orientację. Ci, którzy chcą coś osiągnąć, nie mogą oglądać się na tak przyziemne rzeczy”.

Dlatego profesor Vinz bywał czasami bezwzględny nawet w stosunku do najbliższych… Ale to było konieczne. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby na ciążę Sophie zareagował w inny sposób? Zresztą jego rodzice też byli wobec niego stanowczy i prawdopodobnie tylko dzięki temu coś osiągnął. Profesor nie wyobrażał sobie, co pomyśleliby o nim znajomi, gdyby Sophie jednak urodziła „to coś”. Albo co mówiliby, gdyby zobaczyli go z wózkiem na ulicy? Pewnie pytaliby: „a czyje to dziecko, profesorze?”. I on - co on miałby im w takim wypadku odpowiedzieć? Że nie wie? A może powinien im rzucić w twarz: „zapytajcie tę dziwkę, moją córkę, ona powinna mieć więcej informacji na ten temat”.

Profesor nie chciał nawet myśleć o takiej hańbie. Obmył ręce i postawił na stole metalowe naczynia - jedno z nich przeznaczone było na płód, drugie na łożysko… A potem spojrzał na Sophię, na jej rozchylone nogi i obrzmiałe, ogolone krocze. I nie mógł teraz o niej myśleć inaczej niż tylko jako o pacjentce. Nie potrafił i nie chciał w tym bezbronnym, na wpół martwym, na wpół otwartym, niby bramy oblężonego miasta ciele, dostrzec swojej córki - tej krwi z krwi, kości z kości… I jeśli cokolwiek w nim dostrzegał, to jedynie wehikuł, który miał przenieść w nieskończoność jego geny, który miał uczynić go nieśmiertelnym.

„Jak ta suka może być moją córką?”, myślał. Przecież robił dla niej wszystko: to dla niej - kiedy okazało się, że ma alergię na kurz i spaliny - przeniósł się z Zagłębia Ruhry do Schwarzwaldu. Dla niej zrezygnował z międzynarodowej kariery, która się przed nim otwierała. Ona także była bezpośrednim powodem śmierci Romy - gdyby jego żona zgodziła się usunąć Sophię, kiedy już wiadomo było, że jedna z nich umrze, to żyłaby do dziś… A teraz, jakby tego wszystkiego było mało, Sophie zrobiła mu coś takiego.

Ale przecież dzieci są niewdzięczne, wiedział o tym od lat. Już w czasach studenckich wiele rozmawiali na ten temat z przyjaciółmi. Wtedy jednak patrzył na to wszystko zupełnie inaczej - człowiek, dopóki nie ma własnych dzieci, nie zastanawia się nad tym, jak ich pojawienie się wpłynie na jego życie.

- Niewdzięczne… - teraz profesorowi chciało się śmiać. - Gdyby jedynie niewdzięczne, to nie byłoby jeszcze tak źle” - mamrotał pod nosem.

Ale Sophie miała być inna. Była inna… Może dlatego na wieść o ciąży tak a nie inaczej zareagował. Na pewno nie powinien był jej uderzyć w twarz. Ale może tylko dlatego zgodziła się na zabieg? Kiedy dwa tygodnie temu powiedziała mu, że spodziewa się dziecka, nie mógł w to uwierzyć. Nie wierzył w to jeszcze po badaniach ginekologicznych, na które zawiózł ją aż do Amsterdamu - bo tu, w tak zaawansowanej ciąży, nie ma co nawet marzyć o legalnym zabiegu - uwierzył, gdy na ekranie ultrasonografu zobaczył czaszkę, kończyny i serce…

* * *

Dziewczyna otworzyła oczy. Nie czuła ani skurczów, ani mdłości, ani strachu. Nie czuła ciała. Zapomniała o wszystkim, co działo się z nią w ciągu ostatniego tygodnia. Wodziła wzrokiem za plamami światła, które pełgały po ścianach i suficie jak płomienie. A potem zatrzymała wzrok na postaci w zielonym kitlu… Mężczyzna trzymał w dłoni siną, niemal przezroczystą lalkę. Przez moment dziewczynie wydawało się, że ta lalka żyje, że potrafi poruszać rękami i nogami i że w jej żyłach tętni prawdziwa krew… Ale w chwilę później Sophie zobaczyła drugą dłoń tamtego mężczyzny. Uzbrojoną w nożyczki, które szybkim ruchem przecięły coś półprzezroczystego, coś, co - jeszcze przed sekundą - było być może pępowiną.

I właśnie wtedy wszystko zgasło - zniknęła lalka, zniknął mężczyzna w zielonym fartuchu, zniknął czas, przestrzeń i światło. Pozostał tylko ból i obłęd… Na zawsze.

od 7 lat
Wideo

Zamach na Roberta Fico. Stan premiera Słowacji jest poważny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki