Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozlane w powietrzu

Redakcja
Rozmowa z JURIJEM ANDRUCHOWYCZEM, pisarzem i publicystą

     - Czym dla pana, pisarza i twórcy, była pomarańczowa rewolucja?
     
- Powiem z lekką przesadą - chodziło o być albo nie być. W przypadku zwycięstwa Janukowycza całkiem serio zastanawiałem się nad wyjazdem z kraju na zawsze. Nie dlatego, że natychmiast zaczęłyby się represje, ale dlatego, że życie w takim kraju byłoby ohydne. Człowiek coraz głębiej wchodziłby w konflikt z własnym państwem. A dla twórcy bardzo ważny jest klimat. Znalazło to wyraz w liście otwartym, który przed wyborami podpisałem wraz z jedenastoma ukraińskimi pisarzami. Wystąpiliśmy ostro przeciw Janukowyczowi i wsparliśmy Juszczenkę. List był świadomą prowokacją i zabrzmiał głośno. W pewnych jego punktach trafiliśmy w bolesne problemy Rosji, bo Janukowycz jest protegowanym Moskwy. Rosyjscy specjaliści od propagandy natychmiast zwrócili na niego uwagę i zrobili nam w ten sposób świetną robotę.
     - Przed wyborami pojechał pan do Niemiec.
     
- Podczas jednego ze spotkań zapytano mnie o prognozę dla Ukrainy. Zakładałem, że dojdzie do przemocy, presji władzy, a w oficjalnych wynikach ogłoszą zwycięstwo Janukowycza. Zaryzykowałem twierdzenie, że społeczeństwo tego nie zaakceptuje. Przewidywałem wielkie, może nawet 300-tysięczne manifestacje w Kijowie. Od tego rozpoczyna się upadek każdego reżimu. Dalej widziałem dwa warianty. Jeśli reżimowi wystarczy rozsądku, to sam ustąpi. Jeśli nie - to nie chciałem mówić, co dalej będzie, gdy zastosują siłę. Okazało się, że tam, w Niemczech, podałem prawdziwy scenariusz.
     - Prorok?
     
- (śmiech) Coś było rozlane w powietrzu. To było widoczne po pierwszych manifestacjach w Kijowie. Stolica nigdy nie odgrywała takiej roli. To raczej ze Lwowa wysyłano pociągi i autobusy manifestantów do Kijowa. A teraz to kijowianie stworzyli precedens. Już na pierwszych demonstracjach pojawiało się ponad sto tysięcy ludzi. To dawało nadzieję, że dołączą regiony. I okazało się, że zachód Ukrainy zrobił się nagle większy. Wzruszało mnie, że na majdanie odbywało się jednoczenie terytorialne Ukrainy.
     - Iwano-Frankowsk, kiedyś Stanisławów, to pańskie miasto rodzinne, miasto przenikających się kultur. Nie powodowało to problemów z tożsamością?
     
- Od samego początku wiedzieliśmy, iż jesteśmy Ukraińcami. Jak miałem dwa-trzy lata, to babcia czytała mi na głos poematy Szewczenki. Ale nie do końca było to takie proste. Babcia od strony matki jest Polką urodzoną w rodzinie oficera austro-węgierskiego z Budapesztu. Ona wyszła za Ukraińca spod Tarnopola. Nigdy z nią nie rozmawiałem po polsku. Rodzice, mimo świadomej ukraińskości, oddali mnie do przedszkola rosyjskiego.
     - Za karę?
     
- To był zbieg okoliczności, ale dzięki temu język rosyjski znam od małego i bardzo go lubię. Potrafię mówić bez akcentu, a czasami specjalnie go zmieniam, żeby podkreślić swoją odmienność.
     - A kiedy zasmakował pan w polskości?
     
- Znowu historia rodzinna. W 1941 roku brat mojego dziadka uciekając przed sowietami na stronę niemiecką, wyrzucił dokumenty i próbował przejść przez zamarznięty San. Zatrzymali go sowieccy pogranicznicy i gdyby wiedzieli, że jest Ukraińcem, to natychmiast zostałby rozstrzelany. Udawał Polaka, wymyślił sobie nazwisko "Łucki", ale zostawił prawdziwe imię Roman. Później przez łagry, Kazachstan, Ural, z polską armią przyszedł do Polski. Osiadł w Krakowie, ożenił się z Polką. Mieli dwójkę dzieci. Dopiero w 1956 roku powiedział żonie, że jest Ukraińcem i ma inne nazwisko. W 1966 roku, kiedy miałem sześć lat, oni z całą rodziną przyjechali do Stanisławowa. Codziennie słyszałem język polski. Dzieci rozmawiały ze sobą: ja po ukraińsku, a one po polsku i świetnie się rozumieliśmy. Od tego momentu zaczyna się moja znajomość języka polskiego. Później interesowałem się zachodnią muzyką, którą łapałem na polskiej "jedynce". Jako student zacząłem czytać i tłumaczyć polskie teksty, a w 1989 roku po raz pierwszy przyjechałem do Polski. Pojawili się przyjaciele i coraz częstsze kontakty.
     - A imperium zaczęło się kruszyć. W Kijowie usłyszałem: odzyskaliśmy wtedy godło i hymn, ale nie wolność i niepodległość.
     
- Najpierw była wielka radość. Ludzie po raz pierwszy wyszli na ulicę z flagami w 1989 roku. I to też była rewolucja. Sam, w naszym regionie, byłem jednym z założycieli Narodowego Ruchu. Byłem też na pierwszym zebraniu, na które przyjechała delegacja Solidarności. Przemawiał Michnik, Kuroń. To było już po waszych wyborach i oni przyjechali jako zwycięzcy. Oni podnosili palce ułożone w "V", znak zwycięstwa, na co my odpowiadaliśmy "tryzubem" - trzema palcami. To był początek prawdziwego porozumienia politycznego miedzy Polską a Ukrainą. W 1991 roku był pucz, ale gdyby nie Moskwa i Jelcyn, to nie wiadomo jak by się to skończyło. Jednak zwycięstwo Krawczuka było znakiem, że w społeczeństwie dominują nastroje konserwatywne - zachowawcze.
     - To był moment utraty nadziei?
     
- Ten przyszedł po pierwszych miesiącach rządów Krawczuka. Ciężkie były lata 1992-1993. Nie było prawdziwych zmian, społeczeństwo szybko ubożało, postępowała demoralizacja i inflacja. Pojawiło się mnóstwo bezrobotnych. Społeczność zaczęła rozpełzać się po bazarach Europy.
     - No i zwyciężył Kuczma.
     
- Choć nie lubiliśmy Krawczuka, to głosowaliśmy na niego, bo wyglądał bardziej proukraińsko. A gdy zaczął nami rządzić, to myślałem, że za chwilę przyłączy nas do Rosji. Później prowadził w miarę samodzielną politykę. Przyszły kolejne wybory i Kuczma drugiej kadencji był jeszcze gorszy od tego z pierwszej. Zacząłem sporo jeździć po świecie i każdy powrót był dramatyczny. Przyjeżdżało się do kraju, który stał w miejscu. Aż doszło do zabójstwa Georgija Gongadze. I w 2001 roku była pierwsza akcja przeciw Kuczmie. W tym czasie byłem na dziesięciomiesięcznym stypendium w Ameryce. Przez internet podpisywałem listy protestacyjne. A przed powrotem zastanawiałem się, czy będę miał kłopoty ze służbami specjalnymi, ale niczego takiego nie było. Wtedy pojawił się Juszczenko, zdymisjonowany premier, który rozpoczął własną drogę polityczną. I tacy jak ja żyli nadzieją, że będziemy prowadzić go aż do stanowiska prezydenta.
     - Tymczasem w stosunkach pomiędzy Polską a Ukrainą zaczęła odżywać trudna historia. Jak sobie z nią poradzić?
     
- Często ludzie pytają mnie o to, ale nie mam pomysłu na rozwiązanie tych spraw. Uczestniczyliście w pomarańczowej rewolucji, wspieraliście pomarańczowych. Od tego mogą rozpocząć się pozytywne kontakty, które po jakimś czasie mogą wyrównać pozytywne doświadczenia. Możne wtedy spokojnie wrócimy do historii? Po obu stronach są ludzie którzy doznali strasznych krzywd. I mówienie do nich przebaczamy i prosimy o przebaczenie będzie pustosłowiem lub hipokryzją. Najpierw nasze stosunki muszą się ustabilizować.
     - Prezydent Juszczenko niedawno gościł w Polsce i znowu pojawiła się sprawa otwarcia Cmentarza Orląt we Lwowie. Znalazłem taką wypowiedź Jacka Kuronia, który twierdził, iż w tym sporze nie chodzi o napisy, ale o panteon oręża polskiego we Lwowie, na który nigdy nie zgodzą się Ukraińcy...
     
- Nastroje są różne. Polacy pamiętają publiczne akcje na Ukrainie z lat 90., gdy palono polskie flagi. Ale grupa, która tego dokonała, stanowiła margines, a można podejrzewać, że sterowana była przez służby specjalne, niekoniecznie ukraińskie. Są nastroje antypolskie, ale są i inne ze środowisk, do których należę. Wydaje mi się, że tak naprawdę pozycja prezydenta Juszczenki jest teraz na tyle mocna, że mógłby własnym autorytetem pomóc tej sprawie. We Lwowie, oprócz niego, nie ma innego autorytetu. I chyba nie zaczną mówić o nim jako o "polskim agencie".
     - W jednym z pańskich esejów znalazłem takie porównanie: "Rosjanie są bezpośredni i szczerzy, Polacy - chytrzy i okrutni. Rosjanie są wielcy, wspaniali, nawet w swoich zbrodniach, a Polacy zapobiegliwi, małostkowi nawet w swoich wielkich czynach. Rosjanie oddadzą ostatnią koszulę, a Polacy prędzej ją zedrą". Więc dlaczego Polacy?
     
- Tak to odczuwałem na poziomie przeciętnego Ukraińca. Ale skoro ziścił się taki cud, jak pomarańczowa rewolucja, to przecież zmieniło mój stosunek. Pamiętam jeden z pierwszych dni majdanu, chyba jeden z najtrudniejszych, kiedy pojawili się polscy europarlamentarzyści. I pół miliona Ukraińców skandowało: Pol-ska!, Pol-ska! Wtedy właśnie pomyślałem sobie, że cud się ziścił.
     - Kiedy przyjdzie nieuniknione rozczarowanie?
     
- To jest już odczuwalne. Władza popełniła już dużo błędów, zaczęły się rozgrywki między ministrami. Ale nie da się tego porównać, że my startowaliśmy z pozycji Polski 1989 roku. My mamy już doświadczenia rozczarowania po 1991 roku. Jesteśmy świadomi, że ono nastąpi. A takie wydarzenia, jak: majdan, rewolucja spowodowały wzrost świadomości społeczeństwa obywatelskiego. Skoro już raz udało się nam zmienić niemiłą władzę, to znaczy, że jesteśmy w stanie sterować tymi procesami.
     - Nie żałuje pan czasów, w których przyszło mu żyć?
     
- Dwa razy w życiu doświadczyłem takiego szczęścia. Dwa razy upadało imperium. W 1991 roku jakoś nie do końca, a w 2004 chyba ostatecznie.
     Rozmawiał
     ROMAN LAUDAŃSKI
     

     

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska