Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Serce ciągle w Olmot

Marietta Chojnacka [email protected]
To jedyne zdjęcie Elżbiety Gregorich z obojgiem rodziców
To jedyne zdjęcie Elżbiety Gregorich z obojgiem rodziców Fot. Marietta Chojnacka
Elżbieta Gregorich ma dwie ojczyzny w sercu - Polskę i Węgry.

Mikroskopijne, wypieszczone mieszkanko w Kawlach koło Sępólna Krajeńskiego. Smakując kawę po węgiersku, patrzę na życie Elżbiety zawarte w jednej teczce i kilku starych fotografiach. I wzruszam się razem z nią, popatrując na zdjęcia sprzed wielu, wielu lat. To kobieta, która dopiero po odszukaniu rodziny ojca Józefa Gregoricha poczuła, że żyje pełnią życia.

Polka, Węgier...
Jak to się stało, że bez znajomości węgierskiego czuje się w połowie Polką i Węgierką? W 1938 r. jej matka wyruszyła z Ruskiego Brodu w Kieleckiem na roboty do Niemiec. Zlądowała w Brandenburgii i tam poznała przystojnego stolarza Józefa Gregoricha. Miłość musiała być wielka, skoro oboje wrócili do Polski, a w 19 czerwca 1939 r. urodziła im się Elżunia. Józef ani w ząb nie znał polskiego, ale umiał po chorwacku, więc jakoś się dogadywał. Wybuchła wojna i w lipcu 1941 r. całą rodzinę wysłano na roboty przymusowe do Niemiec. Tam w sierpniu 1942 r. Józef został zastrzelony przez żandarmów. Jak zeznali świadkowie, za upominanie się o lepsze jedzenie dla córki i żony. - Pamiętam, jak jechałam z ojcem na rowerze, a potem ciało ojca na łóżku i krew na podłodze, a potem siebie na furmance z trumną - wspomina Elżbieta Gregorich. - Matce udało się wrócić do Ruskiego Brodu, ale potem był rok 1945. Po przejściu Ruskich została nam jedna kura, która wpadła do studni. Koczowaliśmy na plebani. Moja matka wyszła za wdowca i przeprowadziliśmy się do Kacprowa. Po wojnie powstał tam poligon i wszystkich wysiedlili. I tak z rodziną trafiliśmy do Iłowa na Krajnie, gdzie matka z ojczymem dostali gospodarkę.

Elżbieta miała 10 lat. Matka była pochłonięta nowym życiem, synami i pracą w gospodarstwie. Pierwszy mąż i jego węgierska rodzina była dla niej nic nieznaczącym etapem. A Elżunia tęskniła za ojcem, ale na wspomnienia matki nie mogła liczyć.
Szybko wyszła za mąż, urodziła troje dzieci i ciężko pracowała. Dopiero w wieku 41 lat już jako babcia została absolwentką technikum rolniczego i brygadzistką, a potem kierownikiem produkcji zwierzęcej w PGR Kawle.

Długa droga do Olmot
Tu zaczęła nowe życie z dziećmi, uwolniona od męża i znowu z panieńskim nazwiskiem Gregorich. - Mam dwie najszczęśliwsze chwile - gdy po rozwodzie z dziećmi weszłam do swojego mieszkanka w Kawlach i drugie, gdy po raz pierwszy zobaczyłam rodzinę na Węgrzech - opowiada. - Już jako dorosła kobieta zaczęłam szukać rodziny ojca. Miałam 20 lat gdy napisałam list do brata ojca, Janosza na dawny adres w Olmot. Przez siedem lat nie było odzewu i nagle dostałam list od kuzynki Irenki. Natknęła się na mój list w jakiejś książce u swoich rodziców i poszła do siostry ojca, po której mam imię. Znalazły kogoś, kto trochę znał polski i napisały do mnie. To był 1964 rok, a za rok już byłam w Olmot. Najpierw musiałam zarobić na wyjazd. Potem przebyłam bardzo trudną drogę, ale udało się. Z kilkuletnią Basią, nie znając żadnego języka poza polskim, dotarłam na Węgry. I pewnie gdybym pojechała ze wszystkimi dziećmi, to bym tam została na zawsze. U mojej rodziny na Węgrzech czułam się jak w niebie. Miałam tam być dwa tygodnie, a wróciłam dopiero po miesiącu. Tam pamiętali mojego ojca, więc chłonęłam ich słowa z zapartym tchem. I wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj.

Wypisz, wymaluj ciotka Liza
Elżbieta trafiwszy do ciotki, wujka, kuzynów i kuzynek wcale nie musiała się przedstawiać. Okazało się, że jest wypisz, wymaluj ciotka Liza w młodości.
Już wtedy wiedziała, że jej ojciec był dobrym i mądrym człowiekiem, a potwierdziły to wspomnienia Polaków, których odnalazła, szukając świadków dla Fundacji Polsko-Niemieckiej, gdy starała się o udokumentowanie swojego pobytu na robotach przymusowych w Niemczech. Właśnie wtedy jedyny raz przyśnił jej się ojciec. - Ktoś zapukał do moich drzwi, a gdy otworzyłam, stał w nich ojciec, żywy i tak mnie przytulił mocno i był taki gorący, że od tamtej pory nic a nic nie boję się umarłych - wspomina. - Ten obraz trzymam w sercu, jak najdroższy skarb.

W Niemczech nie była, bo grobu ojca już nie ma. Z listu rodziny Wiese, u których pracowali rodzice, dowiedziała się, że cmentarzyk został zrównany z ziemią.
Od 1965 r. cztery razy widziała się z węgierską rodziną. Twierdzi, że Budapeszt zna jak własną kieszeń, a po Olmocie i Kaszegu może chodzić z zamkniętymi oczami. Węgierska rodzina traktuje ją jak swoją. Żałuje, że węgierscy kuzyni nie odwiedzili jej w Kawlach, a jej dzieci jako dorosłe mają wciąż za dużo pracy i za mało pieniędzy, żeby pojechać do rodziny na Węgry.

A Gregorichowie pamiętają o niej. Kuzynka Matylda w ciężkich latach osiemdziesiątych, jadąc do Częstochowy na pielgrzymkę, przywiozła jej ogromną torbę pełną salami, kawy i ryżu. - Akurat szykowało się wesele najstarszej Basi i kawa była na wagę złota - mówi. - Za rok będę mieć 70 lat i nie wiem, czy jeszcze kiedyś pojadę.

Serce jednak rwie się na Węgry. Na tęsknotę najlepszym lekiem są kartki od rodziny, węgierskie pamiątki i zdjęcia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska