Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tu umarł człowiek

Maciej Czerniak
Na terenie Szpitala Uniwersyteckiego im. dr. Antoniego Jurasza w Bydgoszczy zmarł jeden z jego pracowników.

Mimo że izba przyjęć była nieopodal, człowieka nie udało się uratować.

Zmarły był pracownikiem szpitalnej chłodni. Jak twierdzi zastępca dyrektora Stanisław Prywiński, domniemaną przyczyną jego śmierci było zatrzymanie akcji serca. Do tragicznego zdarzenia doszło około 200 metrów od szpitalnej izby przyjęć. Jak to możliwe, że na terenie szpitala nie udało się uratować człowieka?

Blisko, a jednak daleko
- Nasza placówka zajmuje teren 11 hektarów. Człowiek, który powiadomił służby ratunkowe o omdleniu był tak zdenerwowany, że nie mógł nawet dokładnie określić miejsca zdarzenia. Dotarcie z jednego punktu szpitala do innego zajmuje nieraz 15, a nawet 20 minut - mówi Prywiński.

Świadkami tragedii byli koledzy, którzy pracowali razem z poszkodowanym. Wczoraj byli bardzo przygnębieni. Odszedł w końcu ktoś, kogo znali, z kim przebywali codziennie. Niestety, nie chcieli rozmawiać na temat przedwczorajszej tragedii. Twierdzili, że odgórne zarządzenie zabrania im udzielania jakichkolwiek informacji na ten temat.

Dlaczego? Są rozbieżności co do miejsca, w którym człowiek stracił przytomność. Jedna z wersji mówi, że 50-letni pracownik zemdlał po wyjściu z budynku chłodni. Z kolei według innych źródeł, człowiek poczuł się źle przy śniadaniu. - Z tego co mi wiadomo, inni pracownicy próbowali najpierw posadzić tego człowieka z powrotem na krześle. Ci ludzie nie są lekarzami i nie można ich o nic obwiniać - tłumaczy Prywiński. Koledzy postanowili w końcu wezwać pomoc ze szpitala.

W tym czasie szpitalny ambulans był w terenie. Na miejscu została tylko karetka transportowa. Ratownicy zjawili się na miejscu i wykonali wszystkie rutynowe czynności, które miały przywrócić pracę serca. Nie mieli jednak możliwości przetransportowania chorego do izby przyjęć, ponieważ w pojeździe, którym dysponowali, brakowało niezbędnej apatury, m.in. defibrylatora. Wezwano więc pogotowie.

- Ratownicy dotarli na miejsce po 4, może 5 minutach. Mężczyzna jeszcze żył, jednak po przewiezieniu go do szpitala nastąpił zgon - mówi Tadeusz Stępień z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego przy ulicy Markwarta.

Wszystkie procedury zachowane
Czy gdyby na miejscu od razu zjawił się kardiolog szanse na uratowanie człowieka byłyby większe? - Ratownicy szpitalni dopełnili wszystkich niezbędnych czynności, które miały na celu przywrócenie czynności życiowych. Pod tym względem nie można im nic zarzucić - odpowiada Prywiński i dodaje: - Jestem przekonany, że interwencja kardiologa nic by w tej sytuacji nie zmieniła.

Żadnych zastrzeżeń do działań ratowników nie ma również Przemysław Paciorek, wojewódzki konsultant ds. medycyny ratunkowej. - Z medycznego punktu widzenia nie popełniono żadnego błędu. Wszystkie czynności zostały przeprowadzone poprawnie - mówi.

Wtorkowa tragedia rozegrała się od początku do końca na terenie szpitala. Jak to możliwe, że wszystkie służby okazały się bezradne? Czy naprawdę nie można było zrobić nic więcej? Przecież szpital ratuje osoby z miejscowości odległych o wiele kilometrów.

Sprawę bada policja.

Stanisław Prywiński
zastępca dyrektora Szpitala Uniwersyteckiego im. dr. Antoniego Jurasza

- Szpital to miejsce jak każdy inny zakład pracy. Może wydawać się dziwne, że wcale nie jest tu bezpieczniej. Zachowa-ne zostały wszystkie procedury. Takie rzeczy, niestety, się zdarzają i nic na to nie poradzimy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska