https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tradycyjne jedzenie - tym zdobywa się serca

Adam Willma [email protected]
- Pani Mirka nie marudzi tak, jak te tabuny petentów, którzy o wszystko mają pretensję. Ten jej uśmiech na twarzy jest po prostu rozbrajający - mówią urzędnicy. I marzą o takich ludziach
- Pani Mirka nie marudzi tak, jak te tabuny petentów, którzy o wszystko mają pretensję. Ten jej uśmiech na twarzy jest po prostu rozbrajający - mówią urzędnicy. I marzą o takich ludziach Adam Willma
Gdyby nie było Mirosławy Wilk z Wielgiego, urzędnicy od funduszy pomocowych dla wsi musieliby ją wymyślić. Bo Wilkowa to podręcznikowy przykład, jak z niemożliwego zrobić możliwe. I to ze smakiem.

Klisza

Przynajmniej w jej życiu wszystko układa się w celowy łańcuszek: - Gdy zmarł mąż, pojechałam na Śląsk kupić nagrobek, kamieniarz namówił mnie, żebym jego pomniki sprzedawała u nas - opowiada Mirosława całkiem poważnie, ale ze śmiechem, bo ma ten śmiech wdrukowany w naturę.

- Po nagrobek dla zmarłego wykładowcy seminarium przyjechał do mnie ksiądz profesor z Torunia - ciągnie. - Gdy dowiedział się, że maluję obrazy, zamówił krajobraz polskiej wsi. Żeby te stare wiejskie chaty lepiej poznać, musiałam pojechać do skansenu. W skansenie okazało się, że w aparacie nie ma kliszy, więc poszłam ją kupić do sklepiku. Kliszy nie mieli, ale za to pani tam bardzo się ucieszyła, że maluję obrazy. Powiedziała, że koniecznie muszę je przywieźć na kiermasz. Kiedy już przyjechałam z obrazami i zobaczyłam, jak ludziom smakuje wiejskie jedzenie...
Na następny kiermasz Wilkowa nagotowała pierogów. Rozeszły się migiem. I wtedy wszystko ruszyło jak w kołowrotku.

Piotr Pręgowski, aktor mieszkający opodal mawia: - Mirka, ty masz po prostu szczęście do spotykania dobrych i ciekawych ludzi.

Urzędniczka samorządowa (prosi o anonimowość) widzi to inaczej: - Pani Mirka ma jedną cechę. Nie marudzi tak jak te tabuny petentów, którzy o wszystko mają pretensję, nie zwala każdej porażki na wszystkich wokół. Ten jej uśmiech na twarzy jest po prostu rozbrajający.

Więcej wartościowych treści na www.pomorska.pl/premium

Życie pogrobowe

W młodości jakoś się Mirce w życiu wszystko udawało. Małżeństwo, dzieci. Praca kucharki w geesowskiej spółdzielni. Później przez dwadzieścia lat własny sklepik na wsi. Ludzie mówili: "delikatesy", bo dobrze zaopatrzony. Gdy wygospodarowała trochę czasu - ciach, wystawiała sztalugę na podwórze i malowała. Taka pasja.
Aż tu nagle śmierć męża. Nagła. Pojechał po towar, nie wrócił. Zawał. Ciągnęła sklep sama jeszcze kilka lat, ale obok stanął Lewiatan, więc można było zwijać manele.
Zamknęła.
Wtedy z kolei zachorowała matka.
Mirka: - Może i dobrze się złożyło. Nie było sklepu, więc miałam czas zaopiekować się mamą, aż do śmierci.
Czasem udało się sprzedać obraz, ale gdy brakło pieniędzy, jeździła dorabiać na truskawkach w Niemczech.
- Jakoś tak w życiu dobrze trafiam. Tam też trafiłam na dobrego Niemca. Bardzo dobrze się pracowało. No i byłam za granicą (śmiech).
Ale tak się czwórki dzieci nie dało utrzymać. Właścicielka domu weselnego z sąsiedniej wsi zaproponowała jej pracę w kuchni. Już miała zaczynać, gdy pojechała z pierogami do Sierpca.

Aktorki na takim nie gotują

Ugotowała raz, drugi. Gościem na kiermaszu był Karol Okrasa. Gospodarze ostrzegli Wilkową, że podejdzie na degustacje, żeby mu odłożyć porcję. Ale zamieszanie było takie, że wygłodniały tłum pożarł pierogi dla Okrasy.
- Musiał poczekać, aż mu ugotuję - śmiech Mirki wita w progu dostawcę jajek, dźwigającego wieżę z wytłaczanek. - Pomyślałam sobie w końcu, że da się może z tego żyć.

To było zdumiewające, jak bardzo ludzie tęsknią za zwykłym prostym jedzeniem. Więc zaczęłam jeździć na kiermasze i targowiska z pierogami, smalcem i zupą z domowymi kluskami. Oj, przepraszam, zamieszam tylko smalec.
Wilkowa dorzuca dwa olszynowe polana pod fajerki. Smalec bulgoce, obok suszą się jabłka - zapas na zimową zupę owocową. Gospodyni poprawia czerwone korale, dziś nie włożyła łowickiej sukni (- Wiem, wiem, powinna być suknia dobrzyńska, ale co zrobić, kiedy łowicka ładniejsza), w którą uwielbia ubierać się w każde święto.
- Przez lata gotowałam tylko za gazówce, ale od kiedy mam tę kaflową kuchnię, gazu mogłoby nie być - Mirka sprawdza, czy kiełbasa wisząca na okapie dobrze się przesuszyła. Tu wszystko idzie szybciej.
Z kuchnią było tak. Włożyła tę łowicką suknię, do wiklinowego kosza zapakowała smalec, chleb oraz kiszone ogórki i poszła na rozmowę z urzędnikami od projektu "Zostań swoim szefem". Skapitulowali i przyznali jej dofinansowanie na kuchnię kaflową z piecem chlebowym.
Ale łatwo wymarzyć, trudniej zrobić. Fachowca znalazła dopiero w Nieszawie - budowy pieca podjął się zakład zduński Strychalskich. Okucia i nietypowe drzwiczki przyjechały ze Śląska.
- Różne panie aktorki uczą dzisiaj, jak gotować tradycyjnie - mówi Wilkowa tryumfalnie, a słonina zaczyna skwierczeć również w drugim garze. - Żadna nie gotuje na takiej kuchni jak moja, na żywym ogniu.

Majeranek górą!

Interes rozwijał się tak szybko, że nie nadążała:
- Co zawiozłam, to znikało. Najbardziej trzeba było natrudzić się z chlebem, żeby wyszedł dokładnie taki jak kiedyś. W piecu mieści się tylko czternaście bochenków.

W kolejnym roku ruszyła na konkurs kulinarny już nie z pierogami, ale z czarniną z ziemniaczanymi kluskami. Taką jak w domu gotowała matka.
Jurorem był akurat Robert Sowa. Wziął łyżkę do ust: - To jest to... - uciął i nie powiedział ani słowa więcej. Wilkowa dostała pierwsze miejsce w konkursie.
- Ja żadnych cudów nie wymyślam - zarzeka się Mirka. - Gotuję prosto. Z przypraw najczęściej majeranek, lubczyk. Bazylii żadnej u mnie nie ma. No może do pieprzu mam słabość, czasem klienci aż chuchają, ale nic na to nie poradzę - lubię pieprzne rzeczy.

Po mąkę Mirka jeździ swoim starym dostawczakiem do młyna w Dobrzyniu. Mięso bierze z zaprzyjaźnionych masarni w Lipnie i w Wielgiem. Mleko dają krowy Kamińskich z Witkowa. Najlepsze ziemniaki córka Mirki wypatrzyła na targowisku w Toruniu, pochodzą z gospodarstwa Sellnerów.
W Toruniu jadło z Wiegiego ma od roku swoją placówkę: - Z początku mieliśmy takie byle jakie miejsce koło śmietnika, ale w końcu szczęśliwie udało się kupić budkę - mówi Mirka. - Córka ma przynajmniej zajęcie. Ciężko pracuje, wstaje o świcie, ponad godzinę drogi ma do Torunia, ale codziennie przywozi świeże jedzenie.
Tyle że nawet najlepszych pierogów czy zup z kluskami nie da się jeść każdego dnia: - Ludzie pytają: "co nowego, pani Mirko", więc trzeba wygrzebywać z pamięci zapomniane potrawy. W Kutnie między antykami wyszukała przedwojenny podręcznik dla domowych kucharek. Skarb.
Ostatnio zaserwowała klientom bryndasa - ziemniaczaną babkę: - Kiedyś w naszych stronach to była potrawa biednych ludzi, a dziś nawet bogaci się zachwycają. Takie czasy.

Joanna Szewczykowska ze skansenu w Sierpcu twierdzi, że za sukcesem gospodyni z Wielgiego była autentyczność: - Przedsiębiorczość, pogoda - na pewno taka jest pani Mirka, ale przede wszystkim cenią ją za szczerość. Ona jest autentyczna, w tym, co robi. Przykłada się do tego, żeby jedzenie było rzeczywiście takie jak kiedyś. Nie chce zarabiać za wszelką cenę. Ludzie mają dosyć tej globalizacji i w pani Mirce widzą odtrutkę, swojskość.

Pogotowie kulinarne

Na kredensie w domu Wilkowej (i co z tego, że z zewnątrz piętrówka podobna do innych, wejdźcie do wnętrza!) pobłyskują ;b:słoiki z dynią, buraczkami i kompoty z małych jabłuszek;-b:. To tylko namiastka zasobów, które czekają na mroźne wieczory.
- Przede wszystkim kapusta, bo kisimy sami. Ostatnio pół tony - wylicza Mirka. - Szczęśliwie mam teraz stażystkę do udeptywania, bo sama nie dałabym rady.
Dziś w wielkiej kuchni otwartej za izbę pracują dwie kobiety. Jeśli ktoś wynajmie salę na przyjęcie czy chrzciny - jest robota dla kolejnych paru. Przygodnych turystów Mirka obsługuje sama. Ale menu w jej kuchni nie ma - je się to, co akurat na piecu. Nikt jeszcze głodny nie wyszedł.

Firma "Tradycyjne Jadło" działa jak pogotowie kulinarne - czasem ludzie pukają wieczorem w szybę: - Mireczka, da się coś zjeść?
- Jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że nie zaczęłam 20 lat temu - smalec gotowy, trzeba odstawić garnek. - Nie trzeba było tracić czasu na sklep. To prawda, że człowiek czasem pada z nóg, bo przed kiermaszem trzeba wstać o 2.30, a normalnie wpół do piątej. Ale przynajmniej jest satysfakcja. I niech tak zostanie. Nic większego nie potrzebuję do życia. No może tylko troszkę więcej czasu na malowanie obrazów. I na urlop dwutygodniowy, bo nigdy w życiu na takim nie byłam.

Czytaj e-wydanie »
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska