https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Niezwykły windykator z Torunia... ściągnął dziecko z Bagdadu

Rozmawiał ADAM WILLMA [email protected]
www.sxc.hu
- W takiej pracy często chodzisz po krawędzi prawa. Chodzi o to, żeby nie wychylić się za tę krawędź nadmiernie. Rozmowa z Michałem K., niezwykłym windykatorem działającym m.in. w Azerbejdżanie, Osetii, Bagdadzie czy Gruzji.

- ...no właśnie, co można o tobie napisać? Że mieszkasz w Toruniu to tajemnica?
- Nie, tu mieszka co najmniej kilku ludzi o nietypowych zawodach.

- Kim właściwie jesteś z zawodu?
- Zajmuje się trudnymi sprawami.

o jeszcze nie zawód.
- Powiedzmy, że zajmuję się bardziej skomplikowana windykacją.

- Taki samotny Kruk?
- Firm windykacyjnych jest w Polsce około 500. Te duże zajmują się windykacją masową, ale nie są w stanie zająć się duża sprawą, wymagającą mozolnego rozpracowania, a już w ogóle, gdy dłużnik znajduje się w odległym kraju o innych standardach prawnych.

- Jak trafia do Ciebie klient?
- Przez znajomości. Większość partnerów, z którymi aktualnie pracuję, służyła wcześniej w policji, więc w pewnych środowiskach mają kontakty z natury rzeczy.

- Przez internet raczej cię nie znajdę.
- Jest strona internetowa, ale wiszą na niej różne pierdoły. Hasłem wywoławczym jest consulting, bo to bardzo pojemne pojęcie. Można oczywiście robić wokół siebie medialny szum, jak Rutkowski, ale to działanie na krótką metę. Z czasem bardzo utrudnia pracę.

- Jaka jest konkurencja w tych trudnych sprawach?
- Myślę, że jest około 20 takich firm w Polsce. Tych dobrych, to znaczy skutecznych. Większość mieści się na Śląsku i w Warszawie. Z tego, co wiem, prawie wszystkie prowadzone są przez byłych gliniarzy albo żołnierzy. Firma, z która współpracuję również.

- Ta firma organizowała ostatnią akcję w Bagdadzie?
- Tak, to nie jest zlecenie, które można byłoby wykonać w pojedynkę.

- Kto był zleceniodawcą?
- Powiedzmy, że przedsiębiorca z branży spożywczej. Człowiek sukcesu, powszechnie szanowany, największy pracodawca w gminie. Żaden szemrany biznes. Ale ja nie wystawiam ludziom świadectwa moralności. Przyjmuję zlecenie, kiedy mam przekonanie, że jestem w stanie je wykonać i nie przekroczę pewnych granic.

- Jakich granic?
- W takiej pracy często chodzisz po krawędzi prawa. Chodzi o to, żeby nie wychylić się za tę krawędź nadmiernie.

- Wróćmy do irackiego zlecenia.
- Córka właściciela firmy poznała na studiach Irakijczyka. Z tego związku urodził się chłopiec. Związek trwał jakiś czas, ale Irakijczyk postanowił wrócić do siebie. W kulturze muzułmańskiej syn jest własnością ojca, więc było dla niego oczywiste, że zabiera syna z sobą. Ściągnięcie dziecka z Bagdadu za pomocą drogi prawnej jest w praktyce niemożliwe. Tym bardziej, że ojciec był jego prawowitym opiekunem. Dziadek chłopca nie mógł się pogodzić z tą stratą.

- ...i zadzwonił do was.
- Może dlatego, ze nie zdarzyło się, żebyśmy nie wykonali zlecenia, którego się podjęliśmy. Ale nie zawsze bierze się zlecenia. Czasem ryzyko jest zbyt duże (z tego powodu odrzuciłem ostatnio propozycję dotyczącą Afryki), a czasami lokalne układy są nie do przejścia. Przynajmniej za te pieniądze, które oferuje klient.

- Jakie były warunki dotyczące chłopca?
- Ja nie negocjowałem szczegółów umowy.

- Takie umowy zawiera się na piśmie?
- Tylko na słowo. I na słowo wpłaca się pieniądze.

- Jak duże pieniądze?
- W tym przypadku dwa miliony złotych.

- Sporo.
- Niemało. Ale w tym są koszty całej operacji, sprzęt (który w całości idzie na straty), łapówki, kontakty na miejscu. Łącznie 1,6 mln. Reszta to nasz zysk. Uczciwa kwota za nadstawianie tyłka.

- A w zamian?
- Umożliwienie kontaktu z wnuczkiem [uśmiech]. Bezcenne.

- Daliście gwarancję?
- O czym ty mówisz? To nie jest towarzystwo ubezpieczeniowe. Nie ma żadnych gwarancji. Czy mogłem dać gwarancje, że wrócę z poprzednich akcji w Azerbejdżanie, Osetii czy Gruzji? Równie dobrze mogłem nie wrócić, bo bywało naprawdę gorąco. Widziałeś to? [mój rozmówca rozpina koszulę, pokazuje głęboką bliznę]. Pamiątka po wyjeździe do Osetii. Tutaj nie sięga kamizelka.

- Jak wygląda przygotowanie akcji?
- Najważniejszą sprawą jest rekonesans na miejscu, bo mieliśmy tylko szczątkowe informacje o miejscu pobytu dziecka. Do takiej akcji potrzebni są miejscowi przewodnicy, nigdy nie działa się w takich sytuacjach bez nich. Znalezienie takich ludzi nie jest problemem. Problemem jest znalezienie ludzi, do których można mieć zaufanie.

- Jakim tropem poszliście?
- Na Bliskim Wschodzie jedyną sprawdzoną metodą są powiązania rodzinne. Znaliśmy tureckiego Kurda, który studiował w Polsce. I tym tropem poszliśmy dalej. Każdy następny człowiek, który nam pomagał był związany z rodziną tego Kurda lub rodziną rodziny. Z krajami arabskimi jest stosunkowo łatwo, sporo ludzi studiowało w Polsce.

- Za pomoc trzeba zapłacić...
- Oczywiście, pieniądze to podstawa. Ale muszę przyznać, że ludzie na Bliskim Wschodzie traktują taką "pomoc" honorowo. Jeśli biorą pieniądze, wywiązują się z danego słowa. To samo dotyczyło na przykład Czeczenów, z którymi współpracowaliśmy. Oczywiście to nie są małe pieniądze.

- Ile osób brało udział w akcji?
- Na miejsce pojechało nas dziesięciu. Trzy osoby koordynowały akcję od strony logistycznej w Stambule.

- Wystartowaliście z Turcji?
- Tam zostały kupione jeepy. Czwartego dnia byliśmy w Kurdystanie.

- Dokumenty? Paszporty? Wizy?
- Jakie dokumenty? Oficjalnie nigdy nas w Iraku nie było.

- Łapówki?
- Jak wszędzie. Na Południu i Wschodzie na ogół nie potrzebujesz żadnych dokumentów. Stawki u pograniczników są niemal wszędzie podobne - kilkaset dolarów.

- Za osobę?
- Za samochód. Nikt nie patrzy co jest w samochodzie. W nocy przez granicę turecko-iracką przejeżdża dosłownie wszystko. Bez żadnych dokumentów wjeżdżają całe konwoje z ropą, Od granicy z Iranem ciągną ciężarówki z Pakistanu i Afganistanu. To jest główny szlak przemytniczy do Europy.

- Jaki Irak zobaczyłeś?
- Państwo irackie - w naszym rozumieniu, nie istnieje. Rząd zawiaduje centralną częścią kraju, a terytoria sunnitów, szyitów są w praktyce autonomicznymi tworami. Północna część kraju - Kurdystan, to de facto oddzielne państwo, choć zarówno Bagdadowi, jak i Akarze wygodniej jest tego nie dostrzegać. Paradoksalnie to właśnie w Kurdyjskim Mosulu ma się poczucie względnego porządku. W każdym irackim mieście reguły wyznacza miejscowy szef policji. Ale on z kolei musi liczyć się z wielkimi zachodnimi koncernami wydobywającymi ropę, które mają na miejscu swoje prywatne wojsko. Widok jest przygnębiający - ten kraj nie podniósł się po wojnie. Wszechobecne w krajobrazie są wraki spalonych czołgów. Prawie każdy ma broń, nawet handlarz przy straganie z owocami.

- A wasza broń?
- Broń została zakupiona w Turcji i przejechała z nami granicę. Tylko pistolety. Karabiny nie nadają się do takich akcji. Trudno je zamaskować, a w otoczeniu tłumu ludzi mogą przysporzyć więcej kłopotów niż korzyści.

- Ile trwała akcja w Bagdadzie?
- Spędziliśmy tam cztery dni. Większość czasu - zamknięci w pokojach.

- W prywatnym domu?
- W dość obskurnym małym hotelu. Chodziło o to, żeby jak najmniej miejscowych nas widziało. Pijesz kawę, śpisz, rozmawiasz o głupotach i czekasz.

- Na co?
- Na moment, kiedy chłopiec opuści dom. Uznaliśmy, że nie warto ryzykować odbicia dziecka w domu, bo mieliśmy dokładnego rozkładu pomieszczeń, nie byliśmy też pewni, jak zachowają się sąsiedzi. To nie jest scenariusz filmu sensacyjnego. Nie jedziesz w takie miejsce, żeby zafundować ludziom fajerwerki i odbyć kilka spektakularnych pojedynków. Jedziesz po to, aby w najprostszy sposób uzyskać największą skuteczność. I wrócić cały. Zero finezji.

- Dom chłopca był pod obserwacją?
- Cały czas, przez miejscowych współpracowników. Zawsze musisz wspierać się miejscowymi, bo ludzie w Bagdadzie mają znakomity dar rozpoznawania obcych. Również Irakijczyków spoza ich dzielnicy. Chłopiec wyszedł pod opieką kobiety i mężczyzny. Błyskawicznie zabraliśmy wszystkie rzeczy z hotelu (bo nie ma powrotu w takich sytuacjach), nasz "czyściciel" zadbał, żeby nie zostawić zbędnych śladów. Na miejscu byliśmy stosunkowo szybko.

- Co się działo na bazarze?
- W akcji brało udział czterech z nas. Pozostali czekali w samochodach. Jeden odciągnął kobietę, drugi unieszkodliwił mężczyznę. Momentalnie zaczął zbierać się tłum, więc wyjechać musieliśmy przez stragan. Z bazaru dość szybko dotarliśmy do przygotowanej dziupli.

- Policja się pojawiła?
- Zapewne, ale - znając tamtejsze realia - bez pośpiechu. Iracka policja nie działa zbyt szybko, zresztą ludzie rzadko szukają pomocy na posterunku. W takich sytuacjach poszukiwania prowadziła zapewne rodzina, która notabene jest uzbrojona tak samo jak policjanci.

- Jak zachowało się dziecko?
- Było mocno przerażone, ale pod telefonem czekał już polski dziadek, my też rozmawialiśmy po polsku, więc zaraz po rozmowie chłopiec uspokoił się i dalej było już OK.

- Ile musieliście przeczekać?
- Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia, nocą. Ciężarówką, bo jeepy spłonęły pod Bagdadem. W takich sytuacjach trzeba pozbyć się w wszystkiego. Samochodów, broni, no i telefonów. Z jednej karty rozmawia się najwyżej kilka razy, później się ja wyrzuca. Na koniec wyrzucasz aparaty telefoniczne.

- Nie obawiasz się, że filmik z bazaru znajdzie się w internecie? Dziś ludzie automatycznie sięgają po komórki w takich sytuacjach.
- Takie ryzyko zawsze jest. Sprawdzam co jakiś czas [śmiech], ale na razie nic nie było. Całe zdarzenie odbyło się jednak w dość szybkim tempie.

- Jak wyglądał powrót?
- Po przekroczeniu granicy z Turcją - turystycznie. Jeśli jedziesz z miejscowym przewodnikiem, zawsze dogadasz się z policją, na wypadek jakiejś kontroli. W Stambule na chłopca czekała już matka z dziadkiem.

- Teraz piłeczka po stronie rodziny z Iraku?
- To już nie moja sprawa.

- Pozostała ci jakaś pamiątka z Bagdadu?
- Żadnej. Ta historia nigdy się nie wydarzyła. Tak jak większość takich historii.

Czytaj e-wydanie »
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska