- Dlaczego miejska dżungla? Jakie niebezpieczeństwa?! Pan, podróżnik, eksplorator z krwi i kości, zajmuje się takim tematem?
- Sprawy bezpieczeństwa w ogóle, nie koniecznie w realnej dżungli czy na pustyni, zawsze były mi bliskie. Ten temat nieodłącznie towarzyszył mi w wojażach. Gdy człowiek żyje w swoim mieście, zna jego realia, ale gdy wyjeżdża w świat, prędzej czy później odwiedzi jakieś obce miasto i zetknie się z nieznanym mu niebezpieczeństwem. W takich sytuacjach zawsze koncentruję się na potencjalnych zagrożeniach.
- I naprawdę są one większe niż w prawdziwej dżungli?
- W dżungli nigdy nie uciekałem przed dzikim zwierzem. Tylko raz w Amazonii na ścieżce spotkałem czarną pumę. Byłem tak wystraszony, że niemal osłupiałem. Mierzyliśmy się przez dłuższy czas wzrokiem aż wreszcie zwierzę zeszło ze ścieżki i zniknęło w gąszczu zieleni. Opinia o groźnej Amazonii nijak ma się do rzeczywistości. Niektórzy obawiają się ataku piranii i innych groźnych stworzeń. W filmach przygodowych piranie w kilka sekund ogryzają nieszczęśnika do kości. Ale w tym rejonie świata nie spotkałem żadnego tubylca, który znał taki przypadek. Znacznie bardziej niebezpieczne jest wielkie miasto. Nie ma dnia, by kogoś nie okradziono, nie pobito, nie polała się krew.
- W miejskiej dżungli najbardziej należy obawiać się przestępców?
- Zacznijmy właśnie od nich. Aby zdobyć jak najwięcej informacji i wzbogacić swą wiedzę o świecie przestępczym, zacząłem się kolegować z policjantami z komendy stołecznej. Funkcjonariusze zapraszali mnie do siebie, opowiadali o pracy, zabierali mnie na akcje przeciwko kieszonkowcom. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że dyrektor aresztu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie pozwolił mi na dostęp do "pierwszoligowców". Pod warunkiem jednak, że najpierw opowiem im o swoich podróżach. Tak się stało. Byli zainteresowani, bo było to dla nich oderwanie od szarej rzeczywistości. Podczas kolejnych spotkań, choć łatwo mi z nimi nie było, opowiadali o swoim fachu. Większość zdała sobie sprawę, że nie ma co czarować, że nie kupię byle bajeczki, tylko trzeba mówić prawdę. Od kilku wyciągnąłem naprawdę ciekawe i wartościowe dla czytelnika rzeczy.
- Jak te, że wciąż popularna jest metoda kradzieży "na wnuczka".
- O tej metodzie mówi się chyba od 7 lat, a starsze osoby wciąż dają się na to naciągnąć. Płacą od ręki kilka tysięcy złotych, albo wypłacają z banku nawet kilkadziesiąt. Naiwność ludzka jest ogromna. Albo metoda kradzieży auta "na stłuczkę". Szczęśliwie kierowcy rzadko już zostawiają kluczyki w stacyjce i tak łatwo nie dają się zrobić w konia, ale złodzieje mówią: spokojnie, za kilka lat kierowcy zapomną i wrócimy do tej metody! Próbowałem ogarnąć te przeróżne historie, ale jutro wyjdą na jaw nowe techniki złodziejskie.
Gdy wypłaca się pieniądze z banko- matu też trzeba się mieć na baczności. Pojawił się już system, który na podstawie ciepła pozostawionego na przyciskach przez palce pozwala odczytać numery. Złodzieje wciąż pracują nad nowymi metodami. Zwykły człowiek musi pamiętać, że im lepiej zabezpieczy się przez złoczyńcą, tym większe ma szanse, że na przykład nie straci dobytku. Złodziej kalkuluje. Jeśli na sforsowanie zabezpieczeń domu musi poświęcić dużo czasu, to niekiedy odpuszcza.
- Pisze pan także o innych zagrożeniach czających się w mieście: o pożarach, porażeniu prądem, zalaniu wodą, zagrożeniach przemysłowych, chemicznych.
- O tak, bo przecież takie zagrożenia są immanentną częścią współczesnego świata. I to nie tylko w mieście, ale także na wsi. Tragedię może spowodować włączone żelazko pozostawione w domu. Są też katastrofy naturalne, żywiołowe. Jeszcze kilka lat temu Polacy nie wiedzieli co to jest trąba powietrzna, a w ubiegłym roku te kilka razy pustoszyły nasz kraj. Tak było również w Borach Tucholskich.