Pożar wybuchł w nocy poniedziałku na wtorek. Pierwsze zgłoszenie informujące o ogniu trawiącym jeden z budynków w Tuszynach strażacy odebrali o 3.49. Gdy ratownicy pojawili się na miejscu, przybudówka, w której znajdowała się kotłownia była już spalona. Żywioł szybko trawił już poddasze budynku mieszkalnego. - Najbardziej prawdopodobną przyczyną wydaje się awaria pieca - mówi mł. kpt. Tomasz Sadecki z KP PSP w Świeciu. - Gdy wypaliło się wnętrze ogień dostał się na poddasze przez okno. Gdy je sforsował, mógł swobodnie wypalać piętro - relacjonuje.
Nieco inaczej przebieg zdarzenia widzi Joanna Wiśniewska-Badurska, która zajmuje domu wspólnie z: ojcem, mężem, trójką dzieci i bratem. - O godzinie 23 podlewałam kwiaty i w kotłowni nic się nie działo - przekonuje. - Zresztą myślę, że piec był już zimny, bo te dwa drewienka, które brat wrzucił by podgrzać wodę, na pewno się wypaliły. Ogień wcale nie pojawił się w kotłowni, tylko stojącej obok pustej szopie - przekonuje zrozpaczona kobieta.
Strumienie wody
W popłochu ratowano co się dało. Wiele rzeczy wyniesiono w porę. Zresztą z zewnątrz dom wcale nie wygląda jak po pożarze. Zupełnie inaczej prezentuje się, gdy wejdziemy do środka. Wprawdzie udało się zatrzymać płomienie na poziomie strychu, ale woda, którą wylano pozarywała stropy.
Rodzina z Tuszyn jest zrozpaczona. Chcieliby ruszyć z remontem, ale nie mogą. - Siedem firm zaoferowało swoją pomoc, ale boję się, że będę musiała im odmówić - żali się Joanna Wiśniewska-Badurska.
W czym problem? Nieruchomość, obejmująca: dom mieszkalny, kilka budynków gospodarczych i 11 ha ziemi, nie należy do nich. Co więcej, żaden z członków siedmioosobowej rodziny nie jest tam zameldowany. - I nie będzie - podkreśla Henryk Frelichowski, właściciel dom w Tuszynach. - Zamierzam sprzedać go wraz z ziemią. Mam z nim same kłopoty. Kiedyś okazałem tym ludziom dobre serce, a oni odpłacają mi pomówieniami, których nie mam siły słuchać. Oczerniają mnie przy każdej możliwej okazji. Nie wspominają jednak o tym, że korzystali z domu i ziemi, z których ja nie mam kompletnie nic.
Zobacz także: Pożar w kamienicy. Cudem ocaleli, ale stracili cały dobytek
Jak żyć?
Do 1999 roku Henryk Wiśniewski, ojciec pani Joanny prowadził w Pruszczu prężną firmę budowlaną. Zatrudniał blisko 30 osób. Po jednej z kontroli skarbowych stwierdzono, że źle odprowadzał podatek Vat. Przedsiębiorcy nakazano zapłatę blisko 100 tys. zł zaległego rzekomo podatku (połowę kwoty stanowiły odsetki). Jeszcze przed zakończeniem kontroli zajęto konta i majątek ruchomy. W krótkim czasie stracił prawie wszystko. Gdy komornik wyrzucił go z domu w Pruszczu, zamieszkał w drugim domu w Tuszynach. Ten też poszedł pod młotek. Za 93 tys. zł kupił go przyjaciel Wiśniewskiego, Frelichowski. Wziął na ten cel pożyczkę, którą rodzina miała mu zwrócić. Twierdzi, że w ciągu 11 lat otrzymał tylko 20 tys. zł. Wiśniewscy mówią o 70 tys. zł. Problem w tym, że nie ma żadnych dokumentów potwierdzających wpłaty.