https://pomorska.pl
reklama
Pasek artykułowy - wybory

Człowiek z dalekiej trasy

Jolanta Zielazna
Kilka dni temu Lidka i Józek obchodziliby dziewiątą rocznicę ślubu. Lidka poszła wtedy na cmentarz. Dziewczynki też nie dają spokoju. Codziennie chcą iść do tatusia.

     Józef Beinka był z tych, którzy pracy się nie boją i zawsze ją znajdą. Ciężko pracował, żeby coś w życiu osiągnąć. Kierowca i akwizytor, postawił dom, przy nim foliowe tunele. - Nie był murarzem, a dom zbudował. Nie był stolarzem, a zrobił schody, podłogi. Wszystko, co tu zrobione, wyszło spod jego ręki. Żaden fachowiec nie był brany - mama Lidki ociera łzy i pokazuje ręką dookoła. - W maju będzie rok, jak fundamenty zaczęli kopać.
     Budował popołudniami jeśli nie był w trasie, w soboty, na kredyt. Krótko się cieszył nowym domem. Pod koniec lutego poszedł do szpitala na badania. Zmarł na początku marca, dziesięć dni przed swoimi 33 urodzinami. W akcie zgonu napisano: sepsa o niejasnej etiologii. Sepsa, czyli posocznica, to ogólnoustrojowe zakażenie organizmu.
     Ze zdjęć patrzy sympatyczny blondyn. Trzyma na ręce malutką Izunię, tańczy z żoną. Roześmiani, przytuleni. I jeszcze ten obrazek sprzed lat, gdy brali ślub. Teraz 9-letnia Jagoda jest smutna, 5-letnia Iza maluje dla tatusia kwiatki. Najmłodsze urodzi się w sierpniu.
     Papierosy, kawa, kilometry
     
Z Nożyczyna, gdzie mieszkają Beinkowie, do Skulska, gdzie pracował Józef, jest około 7 kilometrów. Tyle, że jedno leży w gminie Jeziora Wielkie w Kujawsko-Pomorskiem, a Skulsk już w Wielkopolsce. Józef w tamtejszej hurtowni przypraw Konkret rozwoził towary. Zawsze jeździł na wschód Polski, miał tam "swoje" hurtownie. Pilnował, żeby brały od niego towar, bo miał z tego prowizję.
     W dłuższą trasę jeździł zwykle raz w tygodniu. Ostatnio, bo wcześniej zdarzało się, że i dwa razy. - Jechał nawet po 28 godzin non-stop - opowiada Lidia Beinka. Pod wieczór ładował towar na dostawczego mercedesa Sprintera, przyjeżdżał do domu. Ruszał zawsze o 11 wieczorem._- Już tak miał rozplanowane, żeby rano, jak otwierają hurtownie, być na miejscu. Cały dzień rozwoził towar, wieczorem ruszał w powrotną drogę. - Mąż tymi długimi trasami był przemęczony. Jak jechał, dwie paczki papierosów nie starczały mu na dzień, kaw też pił dużo.
     W domu był nad ranem, o drugiej, trzeciej. Potem długo nie mógł zasnąć, bo co zamknął oczy, widział drogę i dalej "jechał" - skarżył się żonie. Przesypiał dwie, trzy albo cztery godziny, odstawiał samochód do firmy i rozliczał się.
     Nigdy nie chorował, nawet przeziębienie zdarzało mu się rzadko. Kurował się wtedy przez sobotę i niedzielę, a w poniedziałek szedł do pracy.
     Wyniki uspokajały
     
Jedenastego lutego wieczorem wyjechał w trasę ostatni raz. Wrócił ponad dobę później. Pospał kilka godzin i rano odprowadził samochód do Skulska. Wjeżdżając w bramę stracił na chwilę przytomność, uderzył samochodem w słupek. Tak powiedział później żonie. Kolega, który z nim jechał, zeznał inaczej: zamykała się brama, Józek gwałtownie zahamował, uderzył się o kierownicę i zemdlał.
     Lekarz dał mu wtedy dwa tygodnie zwolnienia, bo przemęczony. Później dało o sobie znać serce. Zamiast wrócić do pracy, dostał skierowanie na szczegółowe badania w szpitalu w Strzelnie.
     Zgłosił się w poniedziałek, 25 lutego.
- Ten pan był przemęczony. On u nas praktycznie odsypiał zmęczenie. Nie ukrywał, że palił kilka paczek papierosów dziennie, wypijał wiele kaw, spał po dwie godziny. Przy takim trybie życia.... - mówi dr Roman Pawlak, ordynator oddziału wewnętrznego strzeleńskiego szpitala. Ale mimo takiego trybu życia wszystkie wyniki były dobre. Nie pokazały nic, co wskazywałoby na jakieś zagrożenie, budziło czujność.
     W czwartek Józef Beinka miał wyjść do domu. W środę po południu dostał jeszcze kroplówkę. Witaminy, glukozę. - _Na wzmocnienie. Był zmęczony, namiętnym palaczom brakuje witamin
- wyjaśnia ordynator.
     I zaczął się dramat
     
Po podłączeniu kroplówki ręka zaczęła boleć, spuchła. Lekarze mówią: odczyn po wenflonie. Nic niezwykłego. - Zawołałem chirurga, choć zwykle nie wołam, włączyłem antybiotyki - mówi dr Pawlak. - Zrobiłem więcej niż zwykle w takiej sytuacji. Normalnie tego się nie robi, nie ma takiej potrzeby. Na ręce nie było żadnego ropnia.
     Według Lidii Beinki od tej pory stan męża ciągle się pogarszał, a personel bagatelizował sprawę. Ręka spuchła jak bania, ból promieniował, ale lekarze dawali zastrzyki i mówili, że nic złego się nie dzieje.
     W piątek lekarze nie oceniali stanu zdrowia pacjenta tak źle i dramatycznie, jak rodzina. Nie gorączkował, nie miał bólów głowy, zawrotów, wymiotów. - Dobrze się czuł, wyrażał chęć pójścia do domu - mówi dr Pawlak.
     Żona: - Czuł się gorzej. Bolały go nogi, pośladki. W nocy z piątku na sobotę przesłał mi SMS, że już chyba z tego szpitala nie wróci, że prawie nie może chodzić, wszystko go boli.
     Dr Pawlak: - W nocy z piątku na sobotę lekarka, która miała dyżur widziała pana Beinkę na korytarzu, szedł do toalety na papierosa, bo nawet tu palił dużo. Nie skarżył się aż na takie bóle.
     Ale w sobotę się skarżył i dlatego zawieziono go do Inowrocławia na konsultacje u neurologa. Nic nie stwierdzono. Wrócił do Strzelna i zaczął się dramat. Zsiniał, ciśnienia prawie nie miał. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ani akcja ratunkowa, ani płytki krwi ściągnięte z Bydgoszczy nic nie dały. Koło północy przewieziono go na oddział intensywnej opieki medycznej do Inowrocławia. We wtorek rano Józef Beinka tam zmarł.
     Jakby muchomora zjadł
     
- Lekarka w Inowrocławiu powiedziała, że zatrucie było tak silne, jakby muchomora zjadł - mówi Lidia. Sądzi, że w wyniku lekceważenia i niedbałości lekarze przyczynili się do śmierci męża. Czymś go zarazili. Może igłą albo kroplówką? - Bzdura! - denerwuje się na to dr Pawlak. - Czy oni myślą, że pielęgniarka igłę z kosza wyciągnęła i wkłuła?!
     O tragicznym zgonie rodzina natychmiast powiadomiła policję w Strzelnie i prokuraturę w Mogilnie. Policja prowadzi postępowanie "w sprawie", a prokurator zleciła sekcję zwłok w Zakładzie Medycyny Sądowej w Bydgoszczy. Jeszcze czeka na wyniki.
     W mogileńskim ZOZ, któremu podlega szpital w Strzelnie, sprawą zajmuje się specjalny zespół do spraw zakażeń wewnątrzszpitalnych.
     Między Mińskiem a Chełmem
     
Szpital i policja chcieli wiedzieć, dlaczego Józef Beinka był taki zmęczony? Więc Lidia opowiedziała o długich trasach, o jeździe przez ponad 20 godzin bez przerwy. Zrobiła nawet zestawienie miejscowości, w których ostatnio był.
     Jerzy Przerwa, szef hurtowni Konkret w Skulsku, gdzie pracował zmarły, miał pretensje do Lidii, że powiedziała o tych długich trasach. Stwierdził nawet, że tę ostatnią już rozpisał na trzy dni. Na policji zeznał, że Józef Beinka wrócił wcześniej niż mówi żona.
     Z Jerzym Przerwą można porozmawiać, czy zmarły był dobrym pracownikiem. I że taka tragedia się wydarzyła. Ale broń Boże spytać o trasy, a zwłaszcza o ostatnią! Wtedy nawet nie sili się na grzeczność. - Policja stronniczo mnie przesłuchiwała! Najprawdopodobniej lekarze z policją załatwili, że był przemęczony trasami! - krzyczy zły. - Chcą mnie wmanewrować, żeby obciążyć!
     Ostatnia trasa, według szefa hurtowni, to kierunek na Białą Podlaską. - Ale tam nie dojechał - podkreśla. - Dojechał do Międzyrzeca Podlaskiego i wrócił. Co to jest te 300-350 kilometrów? - bagatelizuje.
     Józef Beinka prowadził notatki ze swoich wyjazdów. W jakich hurtowniach był, ile dostał pieniędzy. Pod każdą trasą pokwitowanie odbioru przez Przerwę. Ostatnia, rozliczona 13 lutego: Radzyń, Lubartów, Chełm. Ale po drodze jeszcze Mińsk Mazowiecki, Międzyrzec Podlaski, Łuków.
     Ze Skulska do Mińska Mazowieckiego jest ponad 260 km. Z Chełma do Skulska ponad 430. Między Mińskiem a Chełmem kolejne dziesiątki kilometrów.
     Wyjazd nie w trasę
     
Z zapisków wynika, że długie trasy robił średnio raz w tygodniu. W styczniu i lutym rzadziej, bo początek roku to nie jest dobry okres dla handlu. Co robili kierowcy, jak nie jechali w trasę? - Nic. Siedzieli tu, przy samochodach się kręcili - mówi Przerwa.
     - Akurat! - smutno uśmiecha się Lidka. - Po takiej długiej trasie często jechał do Trzemeszna po mączkę ziemniaczaną, do Kruszwicy po płatki. Do Torunia, Gorzowa, Kalisza, Wrocławia. Jechał, gdzie było potrzeba. Po papier, po towar. Bo przy hurtowni jest też paczkarnia. Lidia czasami zabierała się z mężem. Ale o tych wyjazdach nie mówiło się, że jedzie w trasę. O godz. 15 wracał do domu. Chociaż prawda, bywało, że nigdzie nie jechał.
     Pytania bez odpowiedzi
     
Dr Pawlak ciągle szuka odpowiedzi, co było przyczyną tak dramatycznych zdarzeń. - Dla mnie i dla personelu ta śmierć była i ciągle jest szokiem. Wielokrotnie wszystko analizowaliśmy.
     Wstępne, nieoficjalne wyniki sekcji nie potwierdziły, by zakażenie powstało z powodu odczynu na ręce. Wskazują wstrząs septyczny z zespołem wykrzepiania wewnątrznaczyniowego o nieznanej etiologii. Mówiąc obrazowo, zużywają się czynniki krzepnięcia krwi.
     - Wszyscy zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Nie mam sobie nic do zarzucenia - mówi dr Tadeusz Pawlak.
     A Jerzy Przerwa? Czy ma sobie coś do zarzucenia? Pytanie wyzwala agresję i arogancję. - Mam panią wyrzucić?! Wynocha mi stąd! Wynocha! - wyrzuca mnie z biura, posyłając soczystą wiązankę.
     Lidia nie może tego zrozumieć. Poszedł zdrowy na badania, a wrócił w trumnie. Przecież musi być jakaś przyczyna! I kto jest temu winien?!
     W Wielki Czwartek Jagoda przystąpiła do I Komunii św. Przepłakała całą mszę. Potem koniecznie chciała jechać na cmentarz i pokazać tatusiowi, jak wygląda w albie. - Stała przy grobie, siostra robiła jej zdjęcia - płacze Lidia Beinka. Iza wieczorem zapatrzy się w okno, w niebo. - Izunia, czego ty szukasz? - pyta babcia. - Gwiazdki szukam, bo taty nie ma.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska