Coś tam wprawdzie przebąkiwano o stanowisku prezesa Orlenu, ale były to bardzo luźne i być może bardziej plotkarskie przymiarki niż realna perspektywa. Wygrana stwarzała za to podobno niesłychanie ważne okoliczności polityczne, w tym także pomysł utworzenia nowej partii, czy może jakiejś międzypartyjnej frakcji, której filarami mieli być Jan Rokita i Kazimierz Marcinkiewicz, wspierani przez ministra kultury Kazimierza Ujazdowskiego oraz zaprzyjaźnione grono publicystyczno - profesorskie. Warunkiem powodzenia tego planu miała być władza w stolicy. To miasto miało być po prostu przyczółkiem, z którego wyruszy polityczna ofensywa, bardziej wirtualna niż rzeczywista, ale czy ktoś komuś może zakazać marzeń, zwłaszcza marzeń politycznych.
Na razie inicjatywa ugrzęzła, bo trudno sobie jakoś wyobrazić budowę pomysłu politycznego, na którego czele stają dwaj politycy przegrani. Marcinkiewicz w stolicy uzyskał lepszy wynik niż jego partia Prawo i Sprawiedliwość, dzięki temu, że się od PiS odcinał, ale jednak przegrał i to bardziej niż się spodziewano. Jan Rokita też raczej sukcesu nie odniósł. Kolejny to przypadek, gdy ten nadzwyczajnie zdolny polityk ponosi w wyborach porażkę. I to dość spektakularną. Przegrał jego kandydat w Krakowie, którego poparł, wbrew opinii miejscowej Platformy Obywatelskiej, awanturując się na dodatek, by wyrzucono tych, którzy go krytykowali. Szczęśliwie dla Rokity krakowskie zamieszanie nie zepsuło szans Hannie Gronkiewicz-Waltz w stolicy, bo wykazała się wielką konsekwencją powtarzając niezmiennie, że trzeba PiS odsunąć od władzy, co najwyraźniej było oczekiwaniem większości mieszkańców.
Nie bardzo więc wiadomo, z jakimi osiągnięciami nowa inicjatywa polityczna miałaby wystartować. Nagle obudziło się także PiS, które uświadomiło sobie, że jednak coś z Marcinkiewiczem, jak by nie było najpopularniejszym polskim politykiem, trzeba zrobić. Trwa więc zapraszanie b. premiera do rządu i wykaz stanowisk jest obszerny. Mógłby być na przykład wicepremierem od koordynacji czegoś, czyli nikim, mógłby być ministrem edukacji, ale wtedy koalicję zerwie Roman Giertych (może to i dobrze, po co Kaczyńskiemu, jeśli nie liczyć jego uprzedzenia do rządów mniejszościowych, tak kłopotliwy koalicjant), może mógłby być ministrem skarbu, ale pan minister Jasiński jest mocno zaprzyjaźniony z braćmi Kaczyńskimi, a Marcinkiewicz raczej tak bardzo zaprzyjaźniony nie jest. Może nawet nie jest w ogóle zaprzyjaźniony, gdyż wywodzi się z ZChN, a nie z Porozumienia Centrum, co ma swoje znaczenie w partyjnej hierarchii PiS.
Z pewnością mógłby być Kazimierz Marcinkiewicz ministrem spraw zagranicznych, ale - jak oznajmił premier - mamy najlepszą panią minister po 1989 roku, czego nie wiedzieć czemu tylko specjaliści od polityki zagranicznej jakoś nie zauważają. Nie można więc usuwać najlepszej pani minister dla przegranego kandydata na prezydenta Warszawy. Ponadto nie bardzo wiadomo, czy fakt bycia najpopularniejszym politykiem w PiS pomaga czy przeszkadza. Nie jest dobrze być popularniejszym od liderów. A nuż ten popularny też zechce być liderem? Nie zdziwię się więc, gdy wśród ogólnych zapewnień, że trzeba "zagospodarować" Marcinkiewicza (czyż samo to określenie nie jest nieprzyjemne), zostanie on jednak słabo zagospodarowany.
Autorka jest publicystką tygodnika "Polityka"