Wprawdzie skarcił go publicznie za wypowiedzi na konferencji ministrów edukacji w Niemczech, gdzie Giertych postulował wprowadzenie zakazu aborcji oraz zaprzestanie "propagandy" homoseksualnej w krajach Unii Europejskiej, ale żadnego wyrzucania z rządu nie przewiduje. Cóż, szkoda już się stała i premier nie zamierza szkód powiększać zrywając koalicję. Nic więc dziwnego, że szef LPR czuje się bezkarny i ustawia sobie nawet premiera wzywając go, by publicznie powiedział, który z jego poglądów nie mieści się w programie PiS, a także polskiego koalicyjnego rządu. Premier miałby kłopot z odpowiedzią, bowiem rzeczywiście poglądy wicepremiera podziela znaczna część członków PiS i trudno byłoby mu zdystansować się od własnej partii.
Tolerancja premiera jest więc mocno wymuszona. Jarosław Kaczyński ma świadomość, że wypowiedzi Giertycha Polsce szkodzą, psują i tak zły wizerunek naszego kraju, że zarówno prezydent jak i on sam znów będą w czasie zagranicznych podróży zasypywani przez dziennikarzy i polityków pytaniami, czy w Polsce rzeczywiście szanuje się prawa mniejszości homoseksualnej, ale nie ma wyjścia. Może skarcić publicznie wicepremiera, ale sam też otrzymuje reprymendę. LPR zastawia bowiem na PiS przeróżne ideologiczne pułapki. Jedną z nich jest kwestia zmian w konstytucji, które mają podobno zagwarantować lepszą ochronę życia poczętego.
Premier i prezydent zdają sobie sprawę, że naruszanie wypracowanego przed laty konsensu w tej sprawie jest niebezpieczne, wywołuje nowe podziały, ale muszą za Giertychem, wspieranym teraz przez marszałka Marka Jurka, podążać, tym samym przesuwając się coraz bardziej na prawo. Giertych okrąża bowiem Kaczyńskiego z prawej flanki próbując znaleźć więcej miejsca dla swojej partii. Ponieważ ta taktyka okazuje się skuteczna, można spodziewać się dalszych prób, co będzie radykalizować język debaty publicznej i czynić ją jeszcze bardziej ideologiczną. Warto przecież przypomnieć, że pomysły dekomunizacyjne też narodziły się w LPR, tyle że na razie partia ta nie jest w stanie napisać projektu ustawy, która miałaby szansę obronić się przed Trybunałem Konstytucyjnym. Z pomocą PiS taki projekt być może zostanie napisany, a przecież jeszcze niedawno Jarosław Kaczyński mówił, że dekomunizacja jest już właściwie nie do przeprowadzenia, że była ona możliwa i potrzebna na początku lat dziewięćdziesiątych. Musiał zmienić zdanie.
Cena koalicji staje się więc coraz wyższa, ale premier wyraźnie boi się rządu mniejszościowego. Być może jest już tak, że premier bardziej boi się rządu mniejszościowego niż jego koalicjanci nowych wyborów. Ani Liga ani Samoobrona na wielkie łupy nie liczą, ale liczą na te kilka procent, które da po kilkanaście, może nieco więcej mandatów w przyszłym Sejmie. Tyle, by wystarczyło dla partyjnej czołówki. To jest program zupełnie realny, bowiem na razie ustało przechodzenie wyborców obu partii do PiS. Każdy utrzymuje swój stan posiadania, a rząd postrzegany jest jednak głównie jako rząd PiS i ta partia zapłaci znaczną część rachunku, jaki wystawią wyborcy. Dlatego choć premier mówi, że są granice dla jego tolerancji, to wydaje się, że w rzeczywistości ich nie ma. Przy okazji wyboru prezesa NBP premier też mówił, że to już koniec jego zgody na tak jawne targowanie się o stanowiska. Teraz jednak musi "targować się" o ideologię. Za chwilę pojawi się jakiś nowy problem. I znów trzeba będzie się cofać, a nie bardzo już jest gdzie.
* Autorka jest publicystką tygodnika "Polityka"