Ona z dziewczynkami kładła się pod oknem na narożniku, w trójkę nie było najgorzej. Na wersalce mąż z Pawełkiem, też nie najgorzej, tyle że trochę gniotły dziury w łóżku. A tu, na kanapie pod drzwiami dwóch najstarszych synów. Jak się rozłożyło spanie, to jeszcze trochę miejsca zostawało na meblościankę, w której drzwi poodpadały. I na ławę (- Prowizoryczna - mówią. - Lepsza mogłaby być, ale skąd wziąć?).
- Może by kto miał jakie meble niepotrzebne? - zagaduje Ewa Pińkowska, 37 lat, włosy posiwiałe, zęby co do jednego popsute, bo skąd wziąć na leczenie. W ręku chusteczka. Płacze. Już od ponad tygodnia płacze bez przerwy. A może i dłużej? Bo najpierw płakała, gdy sąd wyznaczył termin, a później gdy kurator miał przyjechać po dzieci, ale nie przyjechał. Odczekał dzień i masz, zaskoczył ją. Bo tak to by na pewno drzwi nie otworzyła. Więc przyszło dwóch kuratorów i panie z opieki. Dzieci krzyczały, ona krzyczała. Płakali, i ona dotąd płacze: - Co mam teraz zrobić? Co zrobić?
Może jakby miała nowe meble, to sąd by jej oddał dzieci? Tak, myśli, że wtedy by się ulitował. I jeszcze jakby miała nową tapetę, bo ta zdarta zupełnie, o, proszę, tu kawał gołej ściany, tam kawał. I coś na podłogę by się przydało. I coś do lodówki, bo zupełnie nic nie ma, więc wyłączyła, bo szkoda dawać prąd w puste.
Prądu nie ma z czego opłacić, więc też światła nie pali się na marne. Najwyżej trochę pogra telewizor. I radio. Bo radia to szczególnie tato lubi słuchać. Siedzi sobie w kuchni, nic nie mówi, tylko słucha. Więc niech nikt nie skarży policji, że jest agresywny, bo nigdy nikomu nic nie zrobił, najwyżej sobie. Trzeba mu wydzielać leki, bo kiedyś jak się nie wydzielało, to brał wszystkie od razu. Gdzieś tak kilkanaście prób samobójczych było, muszą przyznać. Dlatego wszystkie leki są u teściowej, piętro niżej.
Za dziesięć dziesiąta
Tato, Jarosław Pińkowski, lat 36, zapowiedział, że życie odda w obronie dzieci. I w tamten czwartek, 11 marca, napisał list pożegnalny do Prokuratury Rejonowej w Bydgoszczy, na szyję założył pętlę ze sznurka do wiązania worków, sznurek przywiązał do klamki w drzwiach łazienki.
"Za moją śmierć i poświęcenie powinna odpowiadać pani sędzia" - tak napisał w liście. I wyłożył nazwisko sędzi, która wydała decyzję o zabraniu dzieci. I życzył jej, żeby za to stanęła przed Najwyższym Trybunałem.
Za dziesięć dziesiąta było już pogotowie, więc licząc wszystko, to mogło stać się za dwadzieścia dziesiąta, nie wcześniej. - Bóg dał, że mąż jakoś długo nie wisiał - mówi Ewa Pińkowska. Zaraz pobiegła po szwagra, on reanimował. A i tak pogotowie zabrało nieprzytomnego i nie było wiadomo, czy przeżyje. Prokurator, na wszelki wypadek, zabezpieczył sznurek. Pińkowskiej tak się zdaje, że to był sam pan prokurator, bo któż by inny?
Julita, najstarsza córka, przepisała później list pożegnalny, który tato zostawił. Niech będzie w domu w kilku egzemplarzach. Julita ma prawie 18 lat i wciąż bardzo ładne pismo, choć od dawna nie chodzi do żadnej szkoły. Kamil też teraz przestał chodzić, a był czas, że i Mateusz wagarował, narzekali w szkole. I że do żebraniny jest namawiany. A Kamil raz został przyłapany w Polo, jak skradł dezodorant. - Ale to było dawno temu - mówi. - I o wagary miałem kiedyś sprawę, ale dali spokój, więc dlaczego teraz do tego wracają?
Kamil ma 17 lat i nieskończone gimnazjum. Czy chciałby się uczyć dalej? Nie wie. Co by chciał robić w życiu? Nie wie. Ale na pewno nie chciałby być w domu dziecka w Trzemiętowie. Dlatego, kiedy kurator przyjechał, żeby ich zabrać, Kamil wyskoczył na klatkę schodową w skarpetkach, zdążył tylko chwycić buty, kurtkę. - Zwiałem do lasu - mówi dumnie. Dwa dni wyglądał zza drzew, czy na niego nie czekają. Od babci miał jedzenie. Najgorzej było w nocy, ale też do wytrzymania. W lesie nocą naprawdę nie jest tak zimno. - Człowiek tylko nie może położyć się i zasnąć. Musi chodzić.
Wielka sława to żart
Pińkowcy zajmują jednopokojowe mieszkanie w popegeerowskim bloku w Cielu pod Bydgoszczą. Są już sławni, byli w gazecie, a nawet w telewizji. Jako pierwszy sprawę Pińkowskich poruszył "Express Bydgoski". Wytknął, że po zabraniu dzieci podatnicy na utrzymanie nieletnich Pińkowskich wydadzą co miesiąc fortunę taką, jakiej Ewa Pińkowska nie dostała z opieki przez osiem lat. I w gazecie było jeszcze o wątpliwościach natury moralnej, czy zabierać dzieci, skoro rodzice tak je kochają? I czy zabierać w momencie tak krytycznym, kiedy ojciec gotów jest życie za nie oddać? I co w końcu lepsze: dom rodzinny czy "bidul"?
Ewa Pińkowska ma te wydania "Expressu", dobrze to wszystko jest opisane.
W sądzie czytali "Express", nie podobało im się.
I w domu dziecka czytali, byli wkurzeni. Bo jaki z nich "bidul", kiedy tu na utrzymanie wychowanka wydaje się miesięcznie 1700 złotych. I po co atakować sąd? Przecież nie zrobił dzieciom krzywdy, tylko dał szansę.
- Można powiedzieć: uratował im życie - Mirosław Urbaczewski, dyrektor Domu Dziecka w Trzemiętowie jest przekonany, że gdyby nie decyzja sądu, to dzieci Pińkowskich raczej życia by nie miały.
- Dłużej nie można było czekać - przekonuje Danuta Flinik, wiceprezes i rzecznik Sądu Okręgowego w Bydgoszczy. - Teraz mamy ataki w prasie, że sąd się pospieszył. A gdybyśmy czekali, byłyby ataki, że sąd się leni, że w sądzie są same nieroby śmierdzące.
I tak czekali cztery lata, kurator chodził, podpowiadał matce, że musi motywować dzieci do nauki. Że dzieci nie mogą siedzieć w ciemnym pokoju. Nie mogą patrzeć, jak ojciec odbiera sobie życie. Dziewiętnaście prób samobójczych! Dziewiętnaście!!! Czy można narażać dzieci, żeby tyle razy oglądały umieranie taty?
Opór
Ewa Pińkowska - wykształcenie podstawowe, rodzice do nauki nie gonili, mama czasami najwyżej ścierką sięgnęła albo rzuciła szklanką. A do pracy? Kto ją miał gonić, skoro miała 18 lat, gdy rodziła pierwsze dziecko, a po roku kolejne, później trochę przerwy i znów... Więc kiedyś tylko przy czajnikach robiła, i w ogrodnictwie, w polu przy maszynach, a tak to głównie przy dzieciach, przy mężu. Więc teraz pierwszy dzień bez dzieci jest straszny. Mieszkanie puste, Ewa Pińkowska łyka relanium. Mąż w szpitalu psychiatrycznym. Najstarszy syn Kamil chowa się w lesie. Pozostała czwórka ma rozłożyć swoje rzeczy w domu dziecka w Trzemiętowie, ale nie chce. Julita z Mariettą dostały swój pokój, Paweł z Mateuszem - swój. Każdy ma własne łóżko, własną pościel. Ściany żółte, piękne, pachnie nowością. Do tego łazienka w kafelkach, nowoczesny aneks kuchenny (ale trzeba wyłączyć gaz, bo nie wiadomo, co zrobią). Płacz. Bunt. Nie będą tu spać, myć się. Nie będą jeść. Nie zdejmą ubrania, bo to ich ubranie.
Kolejny dzień - trzeba iść do szkoły. Opór.
Wychowawca perswaduje, podprowadza pod drzwi, nie wejdą! Trzeba zawrócić i następnego dnia znów spróbować.
Julita denerwuje się, że pobudka o siódmej, w domu mogła spać do dziesiątej. Boi się wyjść, choćby na chwilę z pokoju. W swoim domu też to miała. Paniczny lęk, zamykanie drzwi na zamki. Jak wyjść, to najwyżej tylko do babci, która mieszka w tym samym bloku piętro niżej. A tak to nigdzie, ani do koleżanek, ani do szkoły. - Taki lęk mam, że coś mi się stanie, że ktoś mnie zabije.
Z tatą, to przyznają, coś się stało po wypadku osiem lat temu. Wcześniej pracował jako pomocnik murarza i było dobrze. Aż ktoś go zlał, przez pomyłkę. To znaczy wyciągnęli go ludzie, że niby 10 złotych jest im winien. A to nie on zrobił dług, tylko brat.
- Tamci się pomylili - mówi Kamil (już wrócił z tego lasu, mama się ucieszyła, że chociaż on się nie dał i teraz tylko czeka, czy przyjadą po niego i czy znów będzie musiał kryć się po lesie). Tak więc, wracając do taty, dostał wtedy, choć nie powinien. I teraz jest nie do poznania. Ma grupę inwalidzką, ataki padaczki. I renty razem z rodzinnym 692 złote, ale to mama odbiera, bo w domu raczej mama rządzi. Tato wstanie rano, usiądzie przy radiu, siedzi i myśli.
Czy widać po nim, kiedy chce odebrać sobie życie?
- Ja tam nic nie widzę - mówi Kamil. - Ale mama to chyba zauważa, bo zawsze jakoś tatę uratuje.
Ma swoje lęki
Julita nie może zasnąć w domu dziecka. Zresztą we własnym domu też nie mogła. Ma te swoje lęki, nie wie od czego.
- I nerwy mam straszne - mówi. Choć nie wygląda na nerwową, rysy twarzy delikatne. Bardzo ładna nastolatka. Uśmiecha się. Tak, uśmiecha się bez przerwy.
- To pozór - mówi. - Mam dwie twarze.
Wychowawca z domu dziecka zapisał ją na wizytę do psychiatry.
Z czym przychodzą, z czym wychodzą
Sprawa Pińkowskich nie jest wyjątkowa. Takich spraw do samego tylko Sądu Rejonowego w Bydgoszczy wpływa rocznie ponad 300. W ubiegłym roku zapadło 169 orzeczeń o pozbawieniu, ograniczeniu albo zawieszeniu władzy rodzicielskiej. Aż 467 dzieci musiało opuścić rodzinny dom.
Mirosław Urbaczewski jest przekonany, że to dla nich szansa.
Od 10 lat kieruje placówką w Trzemiętowie, ma grube teczki wychowanków. Zresztą ma też dobrą pamięć, wie z czym przychodzą ze swoich domów: nie umieją czytać, pisać, mają lęki, wszy, świerzb. Krzyczą, nie chcą do szkoły, mają zapełnione kartoteki policyjne, na przykład włamania, na przykład podpalenia, na przykład rzucanie kamieniami. Mają karty w poradniach psychiatrycznych - boją się, słyszą głosy.
Dyrektor Urbaczewski wie, z czym przychodzą, i z czym wychodzą. Jola - zabrana od mamy chorej na schizofrenię, w domu dziecka nauczyła się grać na pianinie, zrobiła maturę, prawo jazdy, skończyła zarządzanie. Jacek - próby samobójcze w rodzinie - teraz kończy studia z wychowania fizycznego. Olek - ojciec w kryminale, brat w kryminale - studiuje polonistykę.
Co by się z nimi działo, gdyby sąd nie podjął kiedyś decyzji o zabraniu ich z domów? Urbaczewski woli sobie nie wyobrażać.
Oczywiście, są też porażki - Anka wróciła do domu, bo zaszła w ciążę. Hanka to samo, choć tyle im się mówi o antykoncepcji. Są rozmówki, plus praca wychowawcy, plus praca psychologa.
Ale generalnie, kto trafi do domu dziecka w Trzemiętowie, to raczej stara się nie wracać do tego, co widział u rodziców.
- U nas dowiaduje się, że można żyć inaczej, lepiej, godniej - mówi Urbaczewski. - Niech dzieci pobędą tu choć trochę, zobaczą, jak to jest spać w kolorowej pościeli, we własnym łóżku, mieć nowe buty, książki, regularne wizyty u dentysty. Jak doświadczą lepszego życia, będą chciały mieć lepiej, niż mają rodzice.
Ewa Pińkowska siedzi w domu, płacze. A może walczyć o dzieci. - Niech ratuje swoje macierzyństwo - mówią w sądzie. Niektórym matkom to się udaje. Idą do pracy, malują mieszkanie, zapełniają lodówkę, współpracują z kuratorem, szkołą.
Z danych Sądu Rejonowego w Bydgoszczy wynika, że w ubiegłym roku 27 dzieci wróciło z domów dziecka do domów rodzinnych.
Byłoby fajnie
Ostatni poniedziałek, mija sześć dni odkąd dzieci Pińkowskich są w Trzemiętowie. Nie ma już buntu. Sprzątają swoje pokoje, pomagają innym. Także najmłodsza z Pińkowskich, Marietta biega ze ściereczką.
- Mam koleżanki, Sandrę i Darię - mówi radośnie. - W szkole też jest fajnie, pani mnie pochwaliła za czytanie.
Chłopcy, Mateusz z Pawłem, poszturchują się, jak to bracia. Julita ich strofuje. Lubi, żeby był spokój i porządek. I ma zamiłowanie do kwiatów. Myśli, że mogłaby nawet zacząć uczyć się w szkole ogrodniczej. Jakby ją ktoś zaprowadził, nie bałaby się iść na lekcje. Już sama wychodzi z pokoju, trzyma się ścian obiema rękoma, ostrożnie, ale idzie. I już schodzi po schodach. I słyszała, że mama znalazła pracę. Dziś właśnie miała przepracować pierwszy dzień. Tak im obiecała.
- Byłoby fajnie - mówi Julita. - Może to wszystko obróci się na dobre?
Żeby nie było za daleko
Ewa Pińkowska poszła nawet, rano, tak jak obiecała dzieciom, do tej firmy, gdzie wytłaczają plastiki. I czekając na kierownika nawet stanęła przy jednej maszynie i nawet szybko się nauczyła, ale powiedzieli, że na czarno jej nie przyjmą, boją się kontroli.
- A nie na czarno? - pytam Pińkowskiej.
- To chyba tym bardziej - mówi. A zakład jej się podobał, bo blisko domu. Ona właśnie taką chciałaby pracę, żeby nie było za daleko, bo z dojazdem to się zupełnie nie opłaca. - Wszystko mogę robić - mówi Pińkowska. - Ale żeby nie trzeba było dojeżdżać. A najlepiej, żeby było chałupniczo.
Tak, najbardziej marzy jej się praca w domu.
- Mówiła mi kuratorka, że mam szukać zajęcia. I że powinnam chodzić do psychologa - tłumaczy Pińkowska. - Ale czy mi psycholog potrzebny?
Jej, jak uważa, najbardziej potrzebne są pieniądze, żeby spłacić dług w sklepie i dług u ludzi. - Także, jakby się coś dało załatwić, to za każdą pomoc będę wdzięczna - mówi. Widzi przecież, że niektórzy mają dużo pieniędzy, mogliby się podzielić. - Takie sklepowe, na przykład, są bardzo bogate.
Siedzimy w kuchni. Ewa Pińkowska zamyśla się.
- Jak pani sądzi, oddadzą mi dzieci? W czerwcu Pawełek i Marietka mają iść do komunii. A chciałoby się chrzestnych zaprosić, chociaż na kawę, ciasto. I dzieci ładnie ubrać. Ale na razie nawet świec nie mam, ubranek nie mam.
Znów płacze, oczy trze chusteczką.
- Może ktoś miałby ubranka?
Dzieci krzyczały, ona krzyczała
Małgorzata Święchowicz

Już od ponad tygodnia płacze bez przerwy.
- Jak pani sądzi? Oddadzą mi dzieci? - pyta matka. Bo ona dla dzieci wszystko. A ojciec nawet życie.