Pytany przez "Gazetę" o sprawę Słońska Andrzej Wicherek zarzekał się, że była to jedyna pożyczka, jakiej udzielił. Kłamał. Oto dowody.
Rozrzutnik i dwie jałowice
Kałużyńscy zaczynali skromnie. Na początku lat 80. przejęli po rodzicach kilka hektarów, parę leciwych budynków, konia i wóz. Tyrali jak woły, więc po dziesięciu latach mieli już 50 hektarów (część w dzierżawie), niemal komplet maszyn i stado 25 hodowlanych krów.
Na rozbudowę gospodarstwa wzięli kredyt. Spłacali regularnie, ale Okrągłego Stołu przewidzieć nie mogli. Jednego dnia bank powiadomił ich, że albo natychmiast spłacą kredyt, albo będą płacić odsetki - 56 procent w skali... miesięcznej.
- Dla nas to było jak cios obuchem w głowę - wspomina Lucjan Kałużyński. - Pod presją postępowania komorniczego szukaliśmy jakiegoś wyjścia. Wydawało nam się wówczas, że "sąd" i "komornik" to najgorsze rzeczy, jakie mogą się człowiekowi przydarzyć. Byliśmy w błędzie.
W gazecie wypatrzyli ogłoszenie: "Kredyty. Również dla rolników". Rolników wszyscy mieli wówczas "w poważaniu", pożyczki dla gospodarzy obwarowane były zaporowymi warunkami.
Pistolet na siedzeniu
Z "firmy" przyjechał Andrzej Wicherek w towarzystwie "pana Jarka". Zadeklarowali pomóc, niemal głaskali po głowach. Na wstępie "zabezpieczyli" maszyny: ciągnik, przyczepę, obcinarkę, rozrzutnik i żuka. Do tego - cielną krowę i dwie jałowice. Obiecali spłacić wszystkie długi.
- Wicherek przyjeżdżał do nas wiele razy. W końcu nawet go polubiłem, chociaż na siedzeniu samochodu miał pistolet - przyznaje Kałużyński. - Kombinował, snuł wizje, jak nam pomoże w spłacie długu. Jednocześnie przeciągał sprawy w czasie, a nas nagliło. Na początku nie było mowy o jakiejś umowie notarialnej, mieliśmy się dogadać honorowo. W końcu na dwa dni przed terminem, który wyznaczył komornik, kazał nam przyjechać do Włocławka. Oznajmił, że musimy podpisać akt notarialny, bo inaczej nie będzie pieniędzy. W ogóle wyglądało na to, że Wicherek jest facetem od czarnej roboty, a pieniędzmi dysponował "pan Jarek".
Majątek dorobkowy
Kałużyńscy, wiedząc, że za dwa dni odwiedzi ich komornik, ugięli się. Zaproponowali notariusza we Włocławku, ale Wicherek zaprotestował. Stwierdził, że "lepiej to zrobi" notariusz w Aleksandrowie Kujawskim.
- Gdy przyjechaliśmy do Aleksandrowa, akt notarialny był już przygotowany. Okazało się, że panowie dobrze się znają. Notariusz zaczął odczytywać dokument, ale kiedy doszedł do kwoty, stwierdził, że może być zbyt niska i "nie pokryje wszystkich kosztów". Zostaliśmy wyproszeni z pokoju. Kiedy wróciliśmy, w akcie notarialnym była już kwota 40 tysięcy. Wicherek uspokajał nas, że kwota i tak nie ma znaczenia, będziemy musieli zwrócić tylko to, co pożyczyliśmy. On i tak miał już zabezpieczenie swoich zysków w maszynach. Mówił, że umowa jest tylko dla formalności, że nie będzie miała żadnego znaczenia w praktyce - wspomina Helena Kałużyńska. - Mieliśmy mętlik w głowie, bo wydawało się, że już się nie możemy wycofać. I podpisaliśmy.
W akcie notarialnym z 20 maja 1996 Wicherek oświadczył, że pożyczył Kałużyńskim 40 tysięcy złotych ("z pieniędzy stanowiących majątek dorobkowy jego i jego żony"). Ci zaś podpisali, że zwrócą pieniądze w ciągu dwóch dni lub oddadzą Wicherkowi gospodarstwo. Dokument zawierał również pełnomocnictwo dla Wicherka.
Misterny plan
- Nie dostaliśmy żadnych pieniędzy, więc tym bardziej nie byliśmy w stanie ich zwrócić. To wszystko było wielką fikcją. Dziś nie mogę pojąć, jak to się stało, że uwierzyłam Wicherkowi. On cały czas twierdził, że akt notarialny to tylko formalność - płacze Kałużyńska. - Zwodził nas jeszcze długo. Obiecywał, że jak sprzedamy ziemię, to pieniędzy wystarczy na spłatę długu i sporo pozostanie jeszcze dla nas. Pocieszał, że pozostaną nam w końcu wszystkie budynki z małym kawałkiem gruntu. Aż wreszcie któregoś dnia przyjechał z "panem Jarkiem", który wyjaśnił nam, że "wszystko jest posprzątane" i mamy się wyprowadzić.
Kałużyńscy stracili wszystko. Było im tak bardzo wstyd przed rodziną i przyjaciółmi. Nie złożyli doniesienia w prokuraturze, nie próbowali się sądzić. Kilka miesięcy nie mogli otrząsnąć się z szoku.
- Dziś widzę, jaki to był misterny plan. Rozpracowali nas psychicznie w każdym szczególe - Kałużyński kończy jednego papierosa i zapala drugiego. - Trudno mi dzisiaj pojąć swoją naiwność. Przecież trzeba było pozwolić działać komornikowi. Stracilibyśmy wówczas parę hektarów ziemi i tyle. Ale my próbowaliśmy ocalić całe gospodarstwo. Do dziś nie mogę uwierzyć w to, co się stało.
Andrzej Wicherek sprzedał nieruchomość po Kałużyńskich. We wsi mówi się, że nabywca zapłacił za nią 160 tysięcy. Z długów Kałużyńskich uregulował jedynie roszczenia komornika (około 24 tys.). Nie spłacił za to długów w KRUS-ie ani pożyczki na maszyny zaciągniętej w gdyńskiej firmie Intrata, choć takie zapewnienie złożył rolnikom.
Rana
Wicherek zameldowany jest na wsi w powiecie włocławskim. Pośród sąsiadów cieszy się nie najlepszą sławą. Wieś pamięta mu, że stronił od legalnego zatrudnienia, pamięta też najazd Ukraińców, którzy dwa dni z rzędu go szukali. Bez skutku - Wicherek zdążył uciec przez okno.
Również w policyjnych kartotekach Wicherek nie jest nowicjuszem. Za jazdę po pijanemu kilka razy odbierano mu prawo jazdy, obecnie także ciąży na nim zakaz prowadzenia pojazdów, z którego - jak twierdzą sąsiedzi - niewiele sobie robi.
Nade wszystko jednak we wsi kojarzy się Wicherka z dziwną transakcją. Oto w sierpniu 1998 roku sąsiedzi zaniepokojeni nieobecnością Tadeusza W. włamali się do jego mieszkania. Zastali gospodarza leżącego na podłodze z raną na głowie.
Pogotowie przewiozło mężczyznę do szpitala we Włocławku, w którym umarł półtora miesiąca później nie odzyskawszy przytomności. Za sprawą anonimu śmiercią Tadeusza W. zajęła się prokuratura. Zmarły uchodził za alkoholika, a drzwi były - jak odnotowano w protokole - zamknięte od środka, sprawę więc niebawem umorzono.
Są jednak w tej śmierci kwestie niewyjaśnione do dziś. O ranie wiadomo tylko to, co miesiąc po jej zadaniu zobaczyli biegli oglądający zwłoki. Wówczas była już niemal zagojona. Tymczasem według przyjaciela zmarłego, który powołuje się na rozmowę z lekarzem rana była zabrudzona piaskiem, co sugerowałoby, że denat nie uderzył się o dywan. Ponadto, według świadków, Tadeusz W. "leżał w takiej pozycji, jakby ktoś zaciągnął go do mieszkania".
Na koszt gminy
Co interesujące, pół roku przed śmiercią Tadeusz W. złożył swój podpis pod aktem notarialnym poświadczając 6 tys. złotych pożyczki, którą miał zaciągnąć u Wicherka.
- Od pewnego czasu widać było, że Wicherek kręci się wokół Tadeusza i częstuje go alkoholem - wspomina jeden z sąsiadów.
Spłata miała nastąpić w ciągu tygodnia, a jej zabezpieczeniem było całe gospodarstwo. Tadeusz W. pożyczki nie spłacił...
Przed śmiercią Tadeusz W. rozmawiał na temat pożyczki z Stefanem Watałą: - Opowiedział mi, że był u notariusza i zapisał nieruchomość na Wicherka w zamian za jakieś pieniądze. Tadeusz skarżył się, że nie ma nawet na chleb, bo Wicherek dał mu tylko drobną część z tego, co miał dać.
Po upływie terminu zawartego w akcie Wicherek zajął ziemię i zabudowania, po czym natychmiast przepisał je córce.
Po śmierci Tadeusza W. w jego mieszkaniu nie znaleziono nawet pieniędzy na pogrzeb. Zmarłego pochowano na koszt gminy.
Andrzej Wicherek odmówił nam wypowiedzi na temat swoich transakcji. Jeśli ktokolwiek z Państwa padł ofiarą podobnej "pożyczki" - prosimy o kontakt z redakcją. Gwarantujemy anonimowość. Personalia osób występujących w tekście zostały zmienione.
Egzekucja druga i trzecia
Adam Willma
Pamiętacie historię rolnika ze Słońska, który za 13-tysięczny dług stracił gospodarstwo? Podobny dramat rozegrał się we wsi opodal Świecia nad Wisłą. Obie łączy postać Andrzeja Wicherka - bardzo interesującego człowieka.