Faktycznie, choć sezon trwał od lipca i właśnie dobiega końca, giełdowe śliwki, choć była ich obfitość, różnej wielkości i pod różnymi nazwami, smakiem nie mogły nas rozpuścić. Były nijakie… I tak jest od paru lat. Owszem było parę dni z renklodami, altanami, opalem i kilkoma innymi tradycyjnymi odmianami. Ale w dużych sadach się takich ni e uprawia. Trwało to więc krótko i trzeba było szczęścia, żeby na nie trafić. Potem częściowo sytuację zaczął ratować „prezydent”, choć nie zawsze pod tą nazwą było to, co powinno być. Dopiero wrzesień przyniósł niezawodne, drobniutkie, ale nasze, choć nie przez wszystkich doceniane, słodkie węgierki.
Całe szczęście, że prócz giełdy, której oferta, nie licząc bardzo drogich odmian z importu, nadaje się głównie do przerobów, w głębokim terenie zachowało się kilka sadów z dawnymi odmianami. I że mój sprzedawca z ul. Konopnickiej w Inowrocławiu ma „swoich sadowników”…
Ci „nie swoi”, głównie giełdowi, powinni trochę lepiej poznać gusta klientów i zastanowić się nad tym, co uprawiają i co oferują.