Myślę, że pekińskie zmagania komentatorów z językiem ojczystym zasługują na to, by stać się konkurencją olimpijską. Dla mnie, przeciętnego kibica igrzysk, możliwości słowotwórcze Szpakowskiego, Babiarza czy Szaranowicza godne są kronik Wincentego Kadłubka. Kiedyś sportowiec był zazwyczaj sportowcem ewentualnie zawodnikiem jakiejś dyscypliny, a nie "terminatorem" , "dominatorem" czy "determinatorem".
Ba, na własne uszy usłyszałem Szaranowicza, który jakiegoś zawodnika nazwał "farterem - szczęściarzem"! Pochodzenie tych cudownych konstrukcji językowych jest dość zawiłe. Od paru lat modne jest nazywanie "fajterem" (z ang. - wojownik") walecznych i ambitnych sportowców. Drażniło to bardzo moje patriotyczne ucho, ale cóż było robić - mogłem jedynie przestać płacić abonament rtv. Później polscy sprawozdawcy sportowi wpadli na pomysł, by nazwać kogoś kto ma szczęście - czyli fart - "farterem" właśnie. I w tym momencie "dał się słyszeć gromki aplauz niezadowolenia z trybun". W języku angielskim "to fart" znaczy - proszę o wybaczenie - "pierdzieć", a "farter" to zwyczajny "pierdziel" lub bardziej elegancko - "pierdzący" szczęściarz. Później "fajterów - farterów" - nazwali bardziej po polsku - "walczakami".
W sumie tylko kilku polskich sportowców miało powody, by puszczać wiatry ze szczęścia. Nic więc dziwnego, że Szpakowski docenił piękną mowę Brytyjczyków, nazywając pewną biegaczkę "Wielką Brytanką". Wywołało to w moim domu "absolutnie wielki spontan" (Babiarz) dla "naszych cudownych pekińczyków".
Cóż, "jeszcze trzy ruchy i Włoszka będzie szczęśliwa"...