Oto w kręgach poselsko-rządowych nad wyraz modna stała się licytacja, co kto w młodości pił, przypalał, wąchał, łykał, wstrzykiwał, ewentualnie ćpał.
Zaczął sam premier Donald Tusk przyznając się, że palił marychę i pił kultowe wina owocowe marki Wino. Za szefem gabinetu rączo podążyło wielu polityków, w tym - o obyczaje! - bicz na łapówkarzy, Julka Pitera. Zeznała jak na spowiedzi, że na studiach uwielbiała J-23, ale niezmieszane. Upijała się wyłącznie dobrze wstrząśniętym jabolkiem. Wyjątkową słabość do polskich miodów pitnych miała inna posłanka Platformy - Małgorzata Kidawa-Błońska. "Spożywałam wielkie ilości tego boskiego napoju" - wyznała prasie brukowej. A taki historyk idei, prof. Marcin Król samokrytycznie przyznał, że łykał LSD (uwaga, nie mylić z SLD), paskudztwo, po którym żołądek przyszłego historyka idei nie wytrzymał i doszło do womitacji. Z kolei Stefan Niesiołowski z właściwą sobie fantazją wypalił: "Jeśli ktoś nie pił taniego wina, to dla mnie jest podejrzany. Picie taniego wina wskazuje na charakter człowieka. Po nim poznaje się wartościowe osoby". Po tym wyznaniu kolejny poseł Zulu Gula (Tadeusz Ross) przyznał, że kiedyś tak się uwalił jabcokiem, że zasnął na ławce, a obudził go patrol reżymowej MO. A poseł Chlebowski przyznał się tylko do chuligaństwa, podobnie jak poseł Cymański.
Niestety, żaden z polityków nie ujawnił - poza Jędrkiem od Lepperów - czy uprawiał seks przed lub pozamałżeński. Żądam zatem, by IPN odtajnił stosowne dokumenty. Wyborcy mają prawo wiedzieć, czy ich politycy nie są aby impotentami bez charakteru.