Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Joanna d'Arc. Proces w Rouen" w Teatrze Polskim

Ewa Stołowska
fot. sxc.hu
Spektakl wprowadził mnie w stan przygnębienia - nie dlatego, że był przygnębiający, ale dlatego, że przygnębiająca była przepaść między założeniami, z którymi powstał, a realizacją, czy raczej mocą oddziaływania tej realizacji na mnie.

E-wydanie Gazety Pomorskiej

Nie możesz kupić papierowego wydania naszej gazety? Teraz możesz dowiedzieć się, co dzieje się w twoim regionie, kraju i świecie także czytając e-wydanie "Pomorskiej KLIKNIJ TUTAJ

Intencje wydawały się szlachetne, a dobór środków w większości sprzyjający wytworzeniu w dziele dodatkowych poziomów odbioru. Nie dość, że tekst z natury nie należał do dramatycznych, czyli "teatralnie gotowcowych", to i podejście do postaci było nietradycyjne. A więc ambitnie. W tytułową Joannę i w jej oprawców wcielała się po kolei każda z aktorek. Takie podejście do postaci pozwala uniknąć dosłowności w przedstawianiu linii fabularnej i psychologizacji bohaterów. Robi miejsce dla uniwersalnych, ponadczasowych rozważań i laboratoryjnego podejścia do człowieka jako takiego, reprezentowanego w świetle danego tematu, często w różnych wariantach. I tak tutaj miało i mogło być.

Widzieliśmy więc na scenie grupę pięciu dziewczyn, z których wyłaniała się oskarżona Joanna d'Arc i jej sędziowie. Przesłuchujący przetapiali się w przesłuchiwaną, a przesłuchiwana w przesłuchujących. Zabieg ten, choć zacierał postać samej Joanny, czyniąc ją niespójną, jednocześnie tworzył wielobarwny kalejdoskop oskarżeń i obron, mniej lub bardziej subtelnych bitew o wiarę, ataków chłodnych, metodycznych, precyzyjnych, a innym razem brutalnych, agresywnych, prześmiewczych. Sama Joanna bywała naiwna, prosta i zagubiona, zrozpaczona, natchniona i pełna nadnaturalnej siły, dojrzała, a nawet demoniczna. W tym natłoku ludzkich rys odnaleźć się mieliśmy jako ci, którzy w różnych momentach życia, w różny sposób, z różną siłą i różną świadomością bronią swojej duchowości, wiary, przekonań lub wyrzekają się ich, czy być może atakują wiarę w innych. Wzmacniać wrażenie ponadczasowości i uniwersalności starcia ujętego w tekst procesu miały odniesienia do dzisiejszości. Mikrofony - jak na festynie albo w mediach, czy "babska" garderoba, w której krzykliwe oprawczynie szykują się na imprezę. W tym miszmaszu sytuacji zabrakło jednak wzoru, według którego można by całość odczytać jako coś więcej niż zbiór etiud na temat - przemyślany wywód o tym, jak bronimy dziś wiary lub odrzucamy ją. Od strony reżyserskiej w tej żonglerce postaciami zabrakło precyzji.

Konflikt rozgrywał się na nakreślonym na podłodze planie świątyni (czemu właściwie siedzieliśmy z boku?). Elementy gmachu i obrazy świętych pojawiały się na ruchomych płytach. Osaczały przesłuchiwaną, pokazując drapieżność duchowieństwa w tym procesie. Na końcu padły (bardzo umownie, bo z racji swojej lekkości cicho jak chusteczki), pieczętując swego rodzaju metafizyczną porażkę Kościoła, poniesioną mimo prawnego zwycięstwa. Kościół, który powinien strzec wiary i tajemnicy, posłużył się haniebną manipulacją w celach politycznych.

Na niekorzyść spektaklu zadziałało w moim odczuciu kilka przerysowanych działań aktorskich. Po pierwsze - zbędna nagość. Jej podbudowa myślowa zdaje się słuszna: Joanna rozbiera się z męskiego stroju w momencie, kiedy w tekście mowa jest o tym, jak intymna, niezależna od płci, stroju, powierzchowności człowieka jest prawdziwa wiara. Jak absurdalne są zarzuty sędziego odnośnie męskiego ubioru oskarżonej i jak bardzo gotowa jest ona obnażyć się ze swoją prawdą. Było jednak coś głęboko nienaturalnego, żeby nie powiedzieć efekciarskiego (zaczęłam się zastanawiać, czy w środowisku aktorów zawodowych nagość na scenie uważana jest za zawodowe osiągnięcie?), w sposobie, w jaki pomysł ten został "odhaczony". Przytłoczył mnie też aktorski rozpęd jednej z aktorek, która zaprezentowała imponującą co prawda histerię na wysokich częstotliwościach, dziwnie jednak nieuzasadnioną i męczącą jak każda projekcja emocji, w którą nie udało się uwierzyć i którą trzeba znieść do końca. Reżyser obiecująco zapowiadał, że aktorki w trakcie prób odnajdywały w sobie Joannę i oskarżyciela, aktywnie budując spektakl, jednak rozegranie tego monologu w taki właśnie sposób przypominały mi nieznośnie, że… sztuka jest sztuczna, a teatr to udawanie.

Niejasne było użycie projekcji wideo - fragmentów filmu Dreyera i, tym bardziej, przeniesienie atrybutów Dreyerowskiej Joanny na deski - np. fryzury, czyli peruk, które w pewnym momencie włożyły na głowy aktorki. Nawiązanie to donikąd nie prowadziło, może poza podejrzeniem, że reżyser tak bardzo ceni film "Męczeństwo Joanny d'Arc", że w jakikolwiek sposób chciał dać temu wyraz w sztuce.

Podsumowując, słuszne jest przekonanie reżysera, że wiara (lub pustka po niej) to jeden z punktów, wokół których buduje się dziś tożsamość człowieka. Ale chociaż czuję potrzebę rozmawiania na ten temat poprzez teatr, to ta wypowiedź teatralna nie zrodziła we mnie ani pytań, ani odpowiedzi. Samo pokazanie jak mocno można wierzyć nie jest jeszcze rozmową o problemie wiary. Bo co reżyserowi udało się powiedzieć poza tym, że o tym problemie warto rozmawiać? Chyba niestety nic…
Udostępnij

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska