Z gitarzystą sąsiaduje czerwony pontiak zawieszony przez brata, bo ściana jest podzielona sprawiedliwie pomiędzy siedmioro rodzeństwa.
Pies prowadzi Pana Jezusa
Ojciec już nie żyje. Ale czasem się pojawia. Towarzyszy smutkom. Wówczas dzieci szepcą: "gdyby ojciec żył".
Bo ojciec był strażnikiem domowego rytuału: wspólnej modlitwy, posiłku, niedzielnych kart. Zwłaszcza te karty utkwiły Marcie w pamięci. Było jak w powieściach Schulza (Schulz jeszcze się pojawi w tej opowieści, w bardzo ważnym momencie): - Pan Popławski kolekcjonował, nie wiedzieć po co, stare powozy. Więc towarzystwo każdej niedzieli rozsiadało się w jednym z nich, rozkładało powozowy stoliczek i rozpoczynało partyjkę okraszaną dziwnym, niezrozumiałym karcianym językiem. Mogłam się godzinami przyglądać temu widowisku i przysłuchiwać, kiedy oni "ciach, babkę w piach", a "Marynę w rozmarynę". A kiedy mi się znudziło, biegłam na ulicę Bratkowice. Na kamieniach, przy wrośniętych w ziemię domach, siedziały baby. Każda z nich gotowa była opowiadać swoją historię i śpiewać piosenki (które umarły wraz z tymi babami). Na przykład o Panu Jezusie, co go pies prowadził przez Bratkowice.
Trudny przypadek - godność
Śmierć ojca zabrała dzieciakom również matkę. Żeby utrzymać całą siódemkę, pracowała na dwie zmiany w wylęgarni. Czasem widywali ją kilkanaście minut dziennie, czasem w ogóle.
Z tej choroby ojca dzieciaki były poniekąd dumne. Bo Mateusz Kucharski przed wojną pracował jako rządowy kierowca i razem z rządem internowany był w Rumunii. To właśnie z obozu internowania przywiózł gościec.
Marta ten "rządowy" gościec po nim odziedziczy. Jeszcze o tym nie wie, bo ma 16 lat i cały świat do naprawienia. Ale w łowickim liceum nikt o naprawianiu świata słyszeć nie chce. Tu się łamie kręgosłupy i sznuruje usta. Kiedy Marta pyskuje o "godności", dyrektor jakby nie znał jej języka. Nic dziwnego, że Marta z hukiem wylatuje na zsyłkę do Dąbrowy Zduńskiej. Ci z Dąbrowy to na ogół beznadziejne przypadki, którym władza nie ma już siły przemawiać do rozumu. Do miejscowego liceum trafiają "trudne przypadki" nie tylko z okolic Łowicza, ale i zbuntowani warszawiacy.
Marta: - Przechowałam w sobie pamięć tego młodzieńczego poczucia, że cały świat trzeba zorganizować na nowo. Przechowałam pamięć o bólu, który temu poczuciu towarzyszy. Staram się o tym nie zapominać, kiedy stykam się z młodymi ludźmi.
Poznała ludzi z Teatru Ochoty, zaangażowała się w kabaret. Jeździli po wsiach - skecze połączone były z wykładem o szkodliwości alkoholu. Za występ dostawało się 80 złotych, mnóstwo pieniędzy dla podlotka.
Po liceum wybrała sobie filozofię: - Wydawało mi się wówczas, że studia filozoficzne to coś w rodzaju prawa jazdy, że po tych studiach będę już wiedziała, jak żyć. Poza tym musiałam wyjechać z Łowicza, żeby móc to miasto nadal kochać.
Nie dostała się. Wpisano ją na listę wolnych słuchaczy. Na stancję zarabiała jako portierka w Teatrze Rozmaitości. W końcu przeniosła się na zaoczne kulturoznawstwo. Zrobiono z niej kierowniczkę ośrodka kultury w Boczkach Chełmońskich, później awansowała do Skierniewic.
Nagle odeszła. Zostawiła pracę, perspektywę na mieszkanie. Sąsiedzi zachodzili w głowę, dlaczego.
List z Meksyku
Nie, tej historii nie sposób opowiedzieć bez Niego.
Jeszcze raz, od początku. Marta ma 16 lat. Siedzi w dziecięcym pokoju na żelaznym łóżku. Nad nią plakat z Hendriksem, obok pontiac brata. W ręce wiersze niejakiego Stachury.
W Łowiczu o Stachurze słyszało wówczas raptem parę osób. Marcie wiersze Steda pokazał Stefan Sencerz, kolega z warszawskiego "Kasprzaka". Oniemiała: - Pośród szkolnej lekturowej nudy nagle pojawia się poeta, który pisze naszym językiem. Miałam wrażenie, że to jedyny człowiek, który jest w stanie mnie zrozumieć.
List napisały wspólnie z Ulą, przyjaciółką z Warszawy. Że skoro ten poeta jest taki samotny i bezdomny, może wpaść do nich, znajdzie się dla niego kąt w mieszkaniu Ulki i gorąca strawa.
Czekały kilka miesięcy. List nadszedł z Meksyku. Stachura dziękował pięknie, obiecał, że z zaproszenia skorzysta po powrocie. Przysłał fragment z poematu "Po ogrodzie niech hula szarańcza". Umówiły się, że kopertę będą nosić na zmianę - miesiąc Marta, miesiąc Ula.
W końcu Ula zrzekła się swoich praw - miała już swojego chłopaka i poważniejsze plany. Marta: - Był dla mnie Panem Bogiem. Skończony był w moich oczach każdy, kto by ten autorytet próbował podważyć.
Wymieniali listy. Któregoś dnia Marta dostała telegram: "Przyjeżdżam w południe". A tu niedziela, rosół na stole, u mamy przyjaciółka, u brata koledzy.
Był taki, jak go sobie wyobrażała - w wojskowej kurtce, dżinsach, z chustką założoną na szyi po kowbojsku i z fioletowym szalikiem. Marta: - Ten szalik pachniał innym światem, światem, w którym "wszystko jest poezją".
Marta ubrała najbardziej ekskluzywną rzecz, z wszystkich, które były w domu Kucharskich - przysłaną przez ciotkę z Ameryki kurtkę z wielbłądziej skóry (ściślej mówiąc wówczas już bezrękawnik, bo kurtkę eksploatowało wcześniej starsze rodzeństwo). Pojechali za miasto, zjedli malinowe lody. Przegadali cały dzień. Marta: - On dokładnie wiedział co z moich słów jest obliczone na czarowanie go, a co jest prawdą. Był już facetem po przejściach, sporo wiedział o życiu.
Obłęd
Żyła tak od listu do listu. Od spotkania do spotkania. Marta: - Był sensem mojego życia. Wiem o innych kobietach, zresztą niektóre później jednoznacznie dawały mi do zrozumienia, że łączyło je ze Stachura wiele. Ale ja wówczas z naiwnością nastolatki wierzyłam, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Musiało upłynąć kilka lat, żebym zrozumiał, że na świecie nikt do nikogo nie należy.
Więc Marta pracuje w Skierniewicach, czeka na mieszkanie. I w tym czekaniu wiadomość. Pociąg, wypadek, prawa dłoń Stachury do połowy obcięta.
Marta: - On wówczas już od wielu miesięcy tkwił w obłędzie. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Poeta ma prawo zachowywać się dziwnie. Tymczasem już w szpitalu któryś z pacjentów wyrwał mu w nocy nóż z ręki.
Przeprowadziła własne śledztwo w sprawie wypadku. Dotarła do milicjantów, dostała adres maszynisty z Kutna. - Człowiek szedł po nasypie, więc dałem sygnał, później po hamulcach. A on nagle wszedł na tory, skulił się i czekał - relacjonował kolejarz. - Gdy lokomotywa się zatrzymała, leżał na szynach. Na jedną dłoń najechało koło. Gdy go wyjęliśmy był w szoku, próbował uciec, mówił w obcych językach, myśleliśmy, że obcokrajowiec.
Z dnia na dzień przestała być dzieckiem: - Zamieszkaliśmy razem w jego mieszkaniu na Rębkowskiej. Edek nie miał już tej pewności siebie, stracił poczucie bezpieczeństwa. Ten, którego wszyscy pamiętali, jako króla życia, stał się drzewem z podciętymi korzeniami. Takiego Edka trudno było pojąć przyjaciołom. Pomagać człowiekowi w obłędzie, znaczy podejmować za niego decyzję, ale podejmowanie decyzji za kogoś, kto był idolem i guru było dla większości niewyobrażalne.
Rozmawiali. Edward wyjaśniał, dlaczego nie warto żyć, Marta - dlaczego warto. Choroba to odsuwała się, to znów wracała. Kiedy było lepiej mówił: - Musimy sobie jakoś ułożyć to życie. "My". Marta: - Na dźwięk tego "my" ptaki śpiewały mi w duszy, kwitły drzewa...
Doszli do wniosku, że lekarstwa pogłębiają depresję. Lekarze zgodzili się zmienić kurację, ale pod warunkiem kilkudniowej obserwacji. Stachura został w szpitalu.
Pusta noc
Uciekł. Był wieczór, Marta leżała w łóżku, czytała "Sklepy cynamonowe". Zachrobotał zamek w drzwiach. Powiedział: - Całe przedpołudnie chodziłem po moście Poniatowskiego, chciałem skoczyć. Teraz jestem już pewny, że nie podźwignąłbym takiego grzechu.
Marta: - Nazajutrz pojechaliśmy jednak do szpitala. Miał w nim zostać tydzień. Był piątek, pojechałam na dwa dni do mamy, której nie widziałam od wielu miesięcy.
Wróciła do Warszawy w poniedziałek. Znajomi wiedzieli już wówczas, że Stachura znowu uciekł ze szpitala. Wierzyli, że pojechał za nią. Marta pierwsza przekręciła klucz w zamku...
Dziś do mieszkania na Rębkowskiej pielgrzymują młodzi wielbiciele poety, oglądają hak, z którego zdjęto ciało poety.
Z wieścią o śmierci zadzwoniła do ludzi, których nazwiska znajdowały się w notatniku Edwarda. Na "pustą noc" zjechało dziwne, przypadkowe towarzystwo.
Pudło z rękopisami, które ukrywała w kuchni pod stołem (w ostatnich miesiącach Stachura niszczył wszystkie ślady po sobie) zawiozła do redakcji "Twórczości". Porządkowała je kilka miesięcy, po czym - wbrew rodzinie Stachurów - oddała wszystko do Muzeum Literatury, przez przypadek, nawet ów pierwszy list, z Meksyku.
Nie miała gdzie mieszkać. Przyjęła ją do siebie poetka, Barbara Sadowska, oddała jej pokój swojego syna Grzegorza Przemyka. Grzegorz stawiał pierwsze kroki w pisaniu wierszy. Zanim teksty pokazał matce, przychodził po recenzję do Marty. Któregoś dnia spytał: - Czy to prawda, że jestem podobny do Wojaczka? Podarowała mu chlebak Stachury.
Być uważnym
Żyła z etykietą "ostatniej narzeczonej". Na okres po śmierci poety przypadła nawałnica "stachuriad". Ludzie wypytywali, więc Marta opowiadała. Dziś żałuje, że powiedziała tyle, że otwierała się przed ludźmi z ufnością.
Odnalazła się dopiero w opozycji. Marta: - Zrozumiałam, że przez lata zabiegałam o coś, co już dawno było mi dane. Że żyliśmy z Edwardem równocześnie na tym samym świecie.
Pracowała w podziemnym "Głosie", współpracowała z Jackiem Kuroniem. Pomogła mu później przy pisaniu książki, prowadziła biuro poselskie. Portert Kuronia wisi dziś w jej domu ozdobiony ręcznie naniosionymi kolorowymi zawijasami.
Wydała kilka tomów własnej poezji. Zadebiutowała niedługo po śmierci Edwarda "Prostymi równoległymi". Przetłumaczyła kilka książek. Wydoroślała.
Przed rokiem zaprosili ją na konkurs poetycki do Olecka. Ufundowała własną nagrodę - do koperty wsadziła znalezioną w szpargałach kartkę ze skreślonym przez Stachurę zdaniem: "Być młodym, to być uważnym". Marta: - Może ją ta kartka wesprze jak mnie kiedyś list z Meksyku. W czasach mojej młodości zło było złe, a dobro dobre. Dziś wszystko jej trudniejsze - po zamachu na WTC zadzwonił do mnie 11-letni Józio. Spytał dlaczego w telewizji pokazują świętujących na ulicach, skoro samolot zabił tylu ludzi. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć i do dziś nie potrafię.
Koniec snu
Marta siedzi przy kuchennym stole. Poprawia włosy obandażowaną ręką (gościec, ten z rumuńskiego obozu internowania, po ojcu). Przy węglowej kuchni pies droczy się z kotem. Ten dom kupiła przed dziesięciu laty. Dopiero, kiedy tu zamieszkała, okazało się, że najbliższym przystankiem są Bednary - miejsce, w którym Edward stracił dłoń.
Marta: - Całymi latami wracał w śnie. Zawsze w tym samym. Okazywało się, że nie umarł, że się przez te lata ukrywał przede mną. Wybuchałam płaczem i żalem. I zanim zdążyłam mu przebaczyć, odchodził. Niedawno przyśnił mi się znowu. Ale tym obyło się bez łez. Nic. Jakby nie to nie obchodziło.
Opowiadania z najnowszej książki Marty Kucharskiej "Opowieści z Michałówka" znaleźć można pod internetowym adresem janter.net/ kucharska.
Koniec pewnego snu
Adam Willma
Łowicz, początek lat 70. Marta siedzi na żelaznym łóżku w pokoju dzieci. Nad głową wisi bezcenny plakat z Jimmy Hendrixem. Marta jeszcze nie wie, że właśnie płynie do niej przez Atlantyk list od pewnego poety.