- Nazwisko wskazuje na pani przynależność do rodu niemieckich potentatów branży chemiczno-drogeryjnej...
- Większość źródeł historycznych potwierdza fakt mojego powiązania z rodem Henklów. W pewnym sensie jestem po części Niemką, ponieważ urodziłam się w Niemczech Zachodnich, w pobliżu Dachau.
- Za Henklami idą duże pieniądze. Okazuje się jednak, że przedstawicielka słynnego rodu przez większą część swojego dorosłego życia musiała żyć zupełnie przeciętnie, zarabiając na swoje utrzymanie w rozmaity sposób.
- Po ukończeniu szkoły zawodowej podjęłam swoją pierwszą pracę zawodową. Wyjechałam do Bydgoszczy, gdzie po zaliczeniu specjalnych kursów zatrudniono mnie w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacji w charakterze motorniczej. Kierowałam miejskimi tramwajami. Początek przypadł na lata sześćdziesiąte i w zasadzie przepracowałam całe dwanaście lat. Kobiet w tych latach pracowało w tym zawodzie dość dużo. W tramwaju jeździłam do siedemdziesiątego ósmego roku.
- Jakie ma pani wspomnienia z tych lat?
- Ogólnie sympatycznie, choć zimy dawały się czasami we znaki. Tramwaje były starego typu, zimne. Nogi i ręce miałam wiecznie zmarznięte. Ze spaniem też różnie bywało, bo zmianę zaczynałam o czwartej rano, więc wstać trzeba było o trzeciej w nocy. Mimo tych uciążliwości byłam zadowolona, bo dobrze zarabiałam.
- Później przyszedł kolejny etap życia i pracy?
- Tak. Z motorniczej przerzuciłam się na ekspedientkę. Najpierw był to sklep spożywczy, później przez kilka lat sklep obuwniczy. To był też ciekawy epizod życiowy, tym bardziej, że jego część przypadła na na początek lat osiemdziesiątych, okres stanu wojennego. Wiele towarów kupowaliśmy wtedy na kartki, a zdobycie obuwia bywało dużym przedsięwzięciem.
- To pewnie była pani nie byle jaką figurą?
- Pewnie! Znajomości miało się wszędzie, bo przecież buty każdy chciał kupić. Sklep, w którym pracowałam otrzymywał wyłącznie obuwie polskiej produkcji i to w znikomych ilościach. Od rana przed sklepem kłębił się tłum, który po wtargnięciu do niego nie wierzył, że na stanie jest tylko dziesięć czy piętnaście par butów.
- Kto najczęściej szturmował sklep?
- Panie z miast, choć dość często zdarzały się klientki ze wsi. Z tymi ostatnimi bywały najdziwniejsze i najśmieszniejsze sceny. Przychodziły do sklepu kobiety prosto z targu, po sprzedaży jaj czy kur. Za zarobione pieniądze chciały kupić eleganckie buty. Cały szkopuł tkwił w tym, że mając pokaźne stopy numer około czterdzieści jeden żądały numeru trzydzieści siedem czy osiem i na siłę próbowały wbić swoje nogi w za ciasne buty. Czerwone i spocone z emocji nie chciały uwierzyć, że nie są Kopciuszkami z maleńką, zgrabną stopką. Ale były to śmieszne scenki, które wspominam z rozrzewnieniem.
