- Czy po rozpoczęciu dorosłej kariery przez córkę - Natalię Kukulską były wywiady, w których nie musiał pan odpowiadać na pytania z nią związane?
- Jeszcze nie.
- A pytania o żonę - Annę Jantar?
- Też. Na ogół, jeśli ktoś ze mną rozmawia, to wcześniej, czy później takie pytania padają. Nie da się ich uniknąć mówiąc o mojej pracy, czy moich dokonaniach. To są sprawy związane z Anią, bo swego czasu dla niej właśnie najwięcej pisałem, a dopiero później dla innych. Z kolei teraz padają pytania o Natalię, ponieważ obecnie dla niej najwięcej piszę.
- Czy dla bliskich osób inaczej się komponuje, niż dla pozostałych artystów?
- Myślę, że nie. Zawsze piszę pod wykonawcę. Dla bliskiej osoby, być może, pisze się z większym ładunkiem sentymentalnym. Natomiast jeżeli już zobowiązuję się komponować dla kogoś innego, traktuję to równie poważnie. Bo podpisuję się pod tym. Zależy mi, żeby osoba, która śpiewa mój utwór miała z tego satysfakcję.
- Dla którego artysty, poza Natalią, najchętniej pan komponuje?
- Dla Halinki Frąckowiak, ona zawsze dobrze wyczuwała moje intencje.
- Może dlatego, że była przyjaciółką pana żony?
- Tak. Na ogół ludzi, dla których piszę dobrze znam. Tak jak w przypadku Halinki Frąckowiak, Krzysia Krawczyka, czy Felicjana Andrzejczaka. To osoby, z którymi byłem zaprzyjaźniony, jestem i będę.
- Policzył pan swoje piosenki?
- Kiedyś się starałem. Z takich znanych doliczyłem się ponad trzystu, a szczególnie popularnych dokładnie sto trzy. Plus kilka godzin muzyki filmowej i instrumentalnej.
- Jaki jest przepis na przebój?
- Jak ktoś będzie tylko o tym myślał, to nigdy sukcesu nie odniesie.
- Podobno komponując pierwsze dwa hity Anny Jantar "Najtrudniejszy pierwszy krok" i "Tyle słońca w całym mieście" wiedział pan, że staną się przebojami.
- To było na zasadzie przeczucia, intuicji. Czasami człowiek jest przekonany, że napisał utwór, który musi stać się przebojem, a wystarczy, że stacje radiowe nie będą go grały i koniec. Jesteśmy uzależnieni od mediów. Jeśli piosenki nie ma w mediach, to nikt jej nie pozna. Kiedyś poszczególni redaktorzy w stacjach radiowych grali to, co chcieli. W ten sposób przebojami mogło się stać wiele utworów jednego wykonawcy. Teraz grane są tylko single. Nie słucha się płyty w całości. Utwory, których nie wybrano na single wcale jednak nie są gorsze. Po prostu są mniej koniunkturalne, albo nie odpowiadają gustom ludzi decydujących o wyborze. Lansuje się to, co wydaje się, że ludzie kupią. Bo jest najprostsze, najbanalniejsze.
- "Waganci" tak nazywał się pana zespół, dzięki któremu poznał pan żonę.
- Tak, założyłem ten zespół. Najpierw graliśmy w składzie męskim, sześcioosobowym. Później jednak doszedłem do wniosku, że za bardzo jesteśmy podobni do Trubadurów. Trzeba było zmienić brzmienie, abyśmy się od nich odróżniali. Postanowiłem zaangażować dziewczynę. Ogłosiliśmy nabór na zasadzie konkursu. Ania go wygrała. Była najoryginalniejsza.
- I co ona w panu widziała?
- Nie wiem. Musiała chyba wystarczająco dużo, żeby za mnie wyjść za mąż.
- Dlaczego piosenki Anny Jantar tak łatwo trafiały do serc ludzi? Zresztą nadal są doskonale znane.
- Miały swoistą melodykę i mówiły o zwykłych, codziennych sprawach. Poza tym Ania była osobą niezwykle skromną i naturalną. Prawdopodobnie taką, z którą inni się utożsamiali. Nie miała w sobie cienia zarozumiałości, czy gwiazdorstwa. I taką ją kochali, taką została w ich pamięci. Stąd pewnie jej legenda.
- Gdyby Anna Jantar żyła, w czerwcu skończyłaby 54 lata. Zastanawiał się pan, jakie śpiewałaby piosenki w latach 80, 90?
-Trudno powiedzieć, ale myślę, że poszłaby w kierunku soulu, czy popsoulu.
- Podobnie jak Natalia.
- Chyba w tym najlepiej by się czuła.
- Jest pan znawcą pięknych kobiet, zasiada pan w jury konkursów piękności. Ale czy jest pan również miłośnikiem wesel?
- Wesel? Raczej nie.
- Znalazłam pana nazwisko wśród jurorów Festiwalu Obrzędów Weselnych.
- A tak! Muszę się przyznać, że byłem nawet jego współpomysłodawcą. Kiedyś w rozmowach z przyjaciółmi zażartowałem sobie: "Słuchajcie, jest tyle festiwali w Polsce, a nie ma festiwalu pieśni weselnych". I obecny przy tym poseł pan Michał Strąk podchwycił pomysł, bo Węgrów, a z tego terenu był posłem, potrzebował festiwalu. Pomysł przekazał Ninie Terentiew i w ten sposób powstał tam taki właśnie festiwal.
- Często gości pan na różnych festiwalach, jak na przykład w Golubiu-Dobrzyniu. Występują na nich młodzi, zdolni, kochają śpiewać, ale pochodzą z małych miejscowości. Czy ich szansa na zaistnienie nie jest tylko teorią?
- Szansę ma każdy. Naprawdę. Nawet z najmniejszej wioski. Jeżeli ktoś się będzie starał, dążył do celu i faktycznie jest utalentowany, to w końcu go ktoś zauważy. Oczywiście, sporo również zależy od szczęścia, od umiejętności dotarcia do firmy fonograficznej.
- Ale to nie jest łatwe!
- Szczęście chodzi różnymi drogami. Dużo zależy również od zapału człowieka, który chce postawić na tę osobę. Niestety, wielu producentów jest zbyt wygodnych, żeby zainwestować w kogoś nowego duże pieniądze. Nowicjusz sam musi zrobić sobie demo. Obecnie powinno ono być niemal profesjonalne, a to kosztuje. Tragedia jest wtedy, jeśli ktoś rzeczywiście utalentowany nie ma pieniędzy, żeby nagrać parę piosenek i przedstawić je odpowiednim ludziom. Mamy przykłady piosenkarzy, którzy przez lata próbowali się przebić. Choćby Edyta Górniak. Występowała w różnych konkursach. Startowała też w Opolu i, nawiasem mówiąc, gdyby nie ja, nie dostałaby nawet wyróżnienia. Wtedy byłem dyrektorem tego festiwalu. Jury niemal ją przeoczyło. Podobnie Kayah. Przez lata śpiewała w chórkach. Ciągle na nowo debiutowała. Próbowała chyba z 12 lat. I wreszcie się jej udało.
- Nad czym teraz pracuje Jarosław Kukulski?
- Piszę piosenki dla Felicjana Andrzejczaka, dla Haliny Frąckowiak. Mam też inne zamówienia. Przygotowuję również swój jubileuszowy album. Mam nadzieję, że ukaże się za parę miesięcy. Będzie dwupłytowy z moimi piosenkami począwszy od lat 70 do najnowszych.
