Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mamy problem z wybaczeniem. Poczucie krzywdy jest silne i potrafi trwać latami

Karina Obara
Karina Obara
Liliana Hermetz, laureatka Nagrody Conrada: - Nawet po upadku komunizmu, kiedy można było o wielu sprawach mówić, kiedy otworzyły się archiwa, prowadzono badania - kobiety wciąż czuły się zawstydzone i czasem zhańbione, jak Nela w mojej powieści, i trudno im było o tym opowiadać.
Liliana Hermetz, laureatka Nagrody Conrada: - Nawet po upadku komunizmu, kiedy można było o wielu sprawach mówić, kiedy otworzyły się archiwa, prowadzono badania - kobiety wciąż czuły się zawstydzone i czasem zhańbione, jak Nela w mojej powieści, i trudno im było o tym opowiadać. Fot. Albert Zawada
Rozmowa z Lilianą Hermetz, pisarką, o jej najnowszej powieści "Rozrzucone", polskim wstydzie i pojednaniu

Zobacz wideo: Wakacyjne pokazy fontanny multimedialnej przed Filharmonią Pomorską

- Długo kazała pani czekać czytelnikom na swoją kolejną powieść. Jak zrodził się pomysł „Rozrzuconych”?
W „Rozrzuconych” opowiadam losy rodziny wywodzącej się z południowo-wschodniej Polski, z terenu przygranicznego. Rodziny rozrzuconej w kilku krajach, kilku językach i kulturach. Akcja powieści obejmuje kilkadziesiąt ostatnich lat, w których historia sporo namieszała także w życiu zwykłych ludzi, a do takich właśnie należy powieściowa rodzina. Napisanie takiej powieści wymagało wielu lektur i poszukiwań, a to trwa. Pomysł zrodził się najpierw z chęci opowiedzenia losów Irène, a potem zrozumiałam, że nie da się opowiedzieć jej długiego życia, jej przeszłości, emigracji i powrotów bez kontekstu rodzinnego. W powieści pojawia się więc Ksenia, której poświęcam wiele miejsca, a także Eulalia, z młodszego pokolenia, która wysłuchuje, stara się zrozumieć, i staje się kimś w rodzaju rodzinnej kronikarki. Ale postaci w mojej powieści jest wiele, opisuję ich codzienność, dylematy, emocje, na tle zmieniającej się rzeczywistości, przesuwanych granic, rozmaitych strat, zagubień i odnalezień.

Czytaj także: Ważne jest, żeby mieć kogoś, z kim można prawdziwie rozmawiać. Do rozpaczy i smutku mamy pełne prawo

- To opowieść składająca się głównie z głosów kobiet. Irène (dawniej Maria) mieszka we Francji, gdzie trafiła po wojnie, Ksenia i reszta rodziny w Polsce i w Ukrainie. Ich przeszłość przez lata pozostaje w ukryciu, o wojnie się nie mówi. Dlaczego?
Dla moich bohaterek, i chyba w ogóle, wojna najpierw była zbyt świeżym dramatem, żeby o nim opowiadać. Potem za czasów PRL-u wciąż czciliśmy wojenne rocznice i bohaterów, oglądaliśmy seriale, ale była to jak wiadomo narracja państwowa, mocno podporządkowana propagandzie. Dbałość o nienaruszanie słusznych sojuszy, była ważniejsza niż prawda historyczna. Nie było w niej miejsca na opowieści zwykłych kobiet, na historie mniej oczywiste, to był czas męskich kombatantów. Choćby sama praca przymusowa dla III Rzeszy długo nie była rzetelnie opisana. A i sami wywiezieni na roboty, z jednej strony bali się o tym mówić, z drugiej – czuli się mniej ważnymi ofiarami w porównaniu z walczącymi na frontach w takich czy innych formacjach. Wspomina o tym Irène w jednym ze swoich monologów. Prywatnie zaś, w rodzinach, wydawało się, że wszyscy chcą o tej wojnie zapomnieć. Nikt właściwie przez lata nie pytał moich bohaterek o ich przeszłość, a one same i nie potrafiły mówić o traumatycznych przeżyciach, i nie miały zaufania, jak Ksenia. Nawet po upadku komunizmu, kiedy można było o wielu sprawach mówić, kiedy otworzyły się archiwa, prowadzono badania - kobiety wciąż czuły się zawstydzone i czasem zhańbione, jak Nela w mojej powieści, i trudno im było o tym opowiadać.

- Ta wojenna przeszłość bardzo mocno odcisnęła piętno na życiu rodzin, które pani pokazuje na wielu płaszczyznach. Zdaje się, że właśnie z tego powodu nie potrafią się one zmienić. Czy jeszcze coś innego je ogranicza i blokuje?
To niewypowiedzenie, o którym już wspomniałam, jakoś wisiało w powietrzu, i często czuło się, że i w samych rodzinach są jakieś urazy, które trwają, a których początki tkwią w przeszłości. Granice w mojej powieści są wieloznacznym terminem, i dotyczą zarówno geopolityki, jak i pewnych niemożności i barier, jakie bohaterki noszą w sobie. Jedne mają coś „na sumieniu”, jak Anastazja, inne zmagają się z trudem wybaczenia, jak Zofia, której męża zamordowano w 1945. Paradoksalnie czasem łatwiej wybaczyć straszny cios od zewnętrznego wroga, który jest wspólny dla wszystkich, niż wybaczyć własnej siostrze, która ukradła ze skrzyni dwie „szylanowe chustki”, jedyną pamiątkę i wiano po zmarłej przedwcześnie matce. Moje bohaterki ogranicza też język, i to trzeba wyraźnie powiedzieć. Irène nie zna poprawnego francuskiego, na co dzień porozumiewa się alzackim dialektem, a polski po latach na emigracji też jest dość ubogi. No i ktoś musi te moje bohaterki wysłuchać. Poza tym, wszystkie jakoś próbują sobie ułożyć życie po wojnie, zapomnieć, sprostać nowym wyzwaniom, zakorzenić się w nowych miejscach, i zaadaptować się w nowych okolicznościach i ustrojach. Zmieniają się, na tyle, na ile mogą.

- Ciekawie pokazuje pani różnego rodzaju ukrywane latami wstydy: wstyd bycia „najduchem”, czyli znajdą, jak mówiono we wsi na Kresach, wstyd i kompleksy Polaków z PRL wobec Zachodu, wstyd ludzi ze wsi wobec miastowych. One chyba do dziś kształtują polską tożsamość, prawda?
Rzeczywiście o tych naszych wstydach rozmawiamy niechętnie i od niedawna. Co jakoś też zrozumiałe, bo to przecież niełatwe. „Wstyd ma zresztą to do siebie, że się skrywa i obudowuje, przybiera różne maski i można doprawdy wcale go nie rozpoznać”, piszę w „Rozrzuconych”. Więc trochę zapomnieliśmy nasze wstydy pokoleniowe, prywatne, czy społeczne. Nie da się jednak budować poczucia własnej wartości na fałszywych przesłankach, na wyobrażeniach o wielkości, szlacheckim pochodzeniu, i bohaterstwie na przemian z byciem ofiarą - bo ta konstrukcja wcześniej czy później runie. Pokazuję tę powieściową rodzinę realistycznie. Widzimy, jak się sobie przyglądają, jak się konfrontują ze sobą biedni i trochę bogatsi. Te wstydy wychodzą niejako przy okazji, nie wszyscy są ich świadomi. Podobnie ich tożsamości czy różnice społeczne. Widzimy je poprzez działania, emocje, czasem afekty. Różne są ich języki, którymi się komunikują ze sobą, a niektórzy z Bogiem. Staram się pokazać, że ci, którzy wstydzą się na przykład wiejskiego pochodzenia mają swoją godność, a ich codzienne zajęcia, które opisuję nie są gorsze od zajęć wykonywanych przez „miastowych”.

- I ta tożsamość stała się naszą pułapką? Co tę pułapkę umacnia?
Tak, trochę wpadliśmy w tę pułapkę ciągłego definiowania się, pokazywania, że my sroce spod ogona nie wypadliśmy, że Polacy nie gęsi, że wprawdzie biedni, ale jakże duchowo bogaci! W ogóle zresztą język odgrywa tu niepoślednią rolę, i strasznie konserwuje i zaklina. Pokazuję w powieści te różne straszne, mocne zbitki słowne typu krew ojców naszych, mieć krew na rękach, czarne podniebienie i inne. Zaklęty jest w nich konflikt polsko-ukraiński i międzypokoleniowy. Wciąż się unosimy, wznosimy i obrażamy albo czujemy obrażeni. Brak nam trochę dystansu do samych siebie, poczucia humoru, i jakiegoś trzeźwego spojrzenia. Jakbyśmy ciągle leczyli kompleksy, szukali wielkości i definiowali się przez negację. Bardziej cenimy tworzenie mitów czy „magiczności” niż realizm. W literaturze także. Język umacnia i konserwuje tę pułapkę. Mamy jakąś mocną tendencję do napuszonego doboru słów, często z zasobów martyrologicznych. Nawet w życiu codziennym. Jakby sam język musiał nas natychmiast różnicować. Ciężko na tym budować wspólnoty, na przykład.

- Z drugiej strony pani bohaterowie zastanawiają się, dlaczego grzebiemy w przeszłości zamiast zajmować się przyszłością.
Tak, zwłaszcza francuski kuzyn ma takie spostrzeżenia co do „la Pologne”. Ale i sama Eulalia zastanawia się nad tym, dlaczego wleczemy za sobą swoich umarłych, choć „rzeka płynie przecież w dół”. A jednak przeszłość znów ją dopada, bo pojawia się ktoś z tzw. stron rodzinnych, kto próbuje nawiązać kontakt. I w ten sposób, kilkanaście lat po śmierci Kseni - objawia się jej dramatyczna przeszłość wojenna. Więc ta przeszłość ciągle jest jakoś blisko, nawet bez grzebania. Z drugiej strony – to są naprawdę ostatnie chwile, kiedy jeszcze można pytać, bo odchodzą ostatni świadkowie.

- Powieści o narodowych traumach i tożsamościach są bardzo popularne w naszej części Europy. Jesteśmy o wiele bardziej zanurzeni w historii niż choćby nasi zachodni sąsiedzi. Jesteśmy tak bardzo targani wewnętrznymi konfliktami, że trudno nam przebaczyć tym, którzy nas skrzywdzili. I przyszło mi do głowy, że może chciała pani swoją powieścią przyczynić się do swego rodzaju pojednania w nas samych, potomkach chłopów i pomiędzy sobą?
Chciałam napisać dobrą i ważną dla wielu z nas powieść, to przede wszystkim. To prawda, że wciąż się ciągnie za nami historia i przeszłość. Wciąż wiele mamy nieodrobionych lekcji, trupów w szafie. Różni znani mi Francuzi na przykład, a niektórych znam bardzo dobrze, i to na co dzień – nie zastanawiają się w kółko, co to znaczy być Francuzem. A my wciąż borykamy się z tym, kto jest prawdziwym Polakiem, kto nie jest, i co to w ogóle znaczy. Z wybaczaniem też mamy kłopot, poczucie krzywdy jest dość częste i trwa latami. Tak, że w tym bardzo współczesnym rozdziale mojej powieści „Jeden dzień z życia Eulalii” wielu kwestii nie trzeba było nawet wymyślać. A co do pojednania, czy może bardziej pogodzenia – rzeczywiście nie da się zmienić swojego pochodzenia, i nie ma co wymyślać „dziadka, który byłby lotnikiem RAF-u”, skoro się go nie miało, jak najmłodsza z kobiet w powieści czyli Eulalia. Jej pradziad był niepiśmienny, więc po co tworzyć legendy i kłamać sobie i czytelnikowi, że ten znaleziony w powieści testament wykaligrafował on sam. Literatura, powieść jest dziełem wyobraźni, ale nie musi być kłamstwem.

- Czytając pani książkę zastawiałam się, na ile potrafimy w Polsce być blisko życia, a na ile wciąż próbujemy sobie coś udowadniać? Chyba ciągle się czegoś wstydzimy. Czego?
Jest taka bardzo ładna francuska piosenka Maxima Leforestier'a: „Nie wybiera się sobie rodziców, nie wybiera się kraju urodzenia”. Trzeba się pogodzić z tym, gdzie się urodziliśmy, w jakim miejscu na mapie, i w jakich rodzinach. Tak czy owak na to akurat nie mieliśmy wpływu. Moim zdaniem ciągnie się za nami też ten zamaskowany wstyd, że zniknęliśmy jako kraj z mapy Europy ma niemal sto pięćdziesiąt lat. Choć według niektórych badaczy, np. Jana Sowy, stało się to znacznie wcześniej. Przeszłości nie da się zmienić, można starać się ją zrozumieć, wyciągnąć jak najszersze wnioski, i iść do przodu. Ale z rozmaitymi wstydami trzeba się skontaktować, bo to jest rozwojowe, choć bywa bolesne. Nie można chyba żyć pełna piersią, jak się człowiek ciągle wstydzi za siebie, za kogoś, za swój kraj. W powieści pokazuję jednak pełnokrwiste postacie, z ich przeżyciami, uczuciami, ich drobnymi i większymi radościami. Pokazuję prawdziwych ludzi z ich jasnymi i ciemniejszymi czasem stronami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska