Sprawa była na tyle bulwersująca, że sam Lech Kaczyński w kampanii mówił, że oszustwa nie mogą być nagradzane. Kurtyka przekonał jednak posłów, że on z tą sprawą nie miał nic wspólnego (a może chcieli czuć się przekonani?), przymknęli też oczy (choć to czas wielkiej odnowy moralnej) na zatrudniania w krakowskim oddziale (Kurtyka jest jego szefem) krewnych członków kolegium IPN, które to kolegium kandydata na prezesa wskazuje.
Tak samo postanowiła PO, gdyż sytuację miała mocno niezręczną - materiały mające pozbawić szans Przewoźnika pochodzą właśnie z krakowskiego oddziału IPN, dostał je i przekazał "Rzeczpospolitej" Zbigniew Fijak, bardzo bliski współpracownik Jana Rokity, jak by nie było wiceprzewodniczącego Platformy. W takiej sytuacji zakwestionowanie Kurtyki to trochę tak jakby zakwestionowanie pozycji Rokity w partii. Postanowiono więc udawać, że konkurs został przeprowadzony absolutnie uczciwie, choć gołym okiem widać było, że jednak mocno przy nim kombinowano.
Kombinacje - jak się nie pierwszy raz okazuje - mają jednak żywot krótki. Ledwie Kurtykę triumfalnie wybrano, a już ujawniono, że ktoś kto w całej tej sprawie bardzo mocno kręcił i wszystko wskazuje, że w utrącaniu Przewoźnika uczestniczył jednak świeżo wybrany przez Sejm prezes. Są dokumenty to potwierdzające, sam prezes Leon Kieres wyznaje dziennikarzom, że Kurtyka go uprzedzał o możliwości skandalu z Przewoźnikiem i w zbieg okoliczności już nikt nie wierzy. Zrobiło się więc nieprzyjemnie, PiS chce wzywać dopiero co wybranego prezesa na dywanik, w Platformie też zrobiło się dziwnie i nie wiadomo, co ostatecznie stanie się w Senacie, bowiem wybór musi zatwierdzić jeszcze druga izba parlamentu.
Nie wiadomo, czy Janusz Kurtyka przekona posłów do swej bezwzględnej uczciwości. Jeżeli zamkną oczy na możliwość matactwa i będą udawać, że nic się nie stało, to już będzie zupełnie na bakier z publiczną moralnością. Tymczasem była prosta droga. W związku z wątpliwościami i wyraźnym utrąceniem ważnego kandydata należało doprowadzić do powtórzenia konkursu. Jeżeli Janusz Kurtyka jest tak dobrym kandydatem, co przecież być może, nie miał się czego obawiać, a jednocześnie Andrzej Przewoźnik miałby szansę wystartować w równej konkurencji i nawet przegrać. Byłoby po prostu uczciwie. Teraz zrobiło się głupio i wstyd. Opinia publiczna nie uwierzy już, że nie kombinowano politycznie dla z góry wytypowanej osoby. Najbardziej zdumiewające jest jednak to, że sam Kurtyka nie czuł fałszu tej sytuacji i nie poprosił o powtórzenie konkursu. Gdyby tak zrobił, zyskałby uznanie opinii publicznej, a być może także fotel prezesa, na którym mu niewątpliwie zależy. W IV RP, która się podobno zaczyna, miały obowiązywać wyjątkowo wysokie standardy moralne, na razie co krok są z nimi problemy.
Autorka jest publicystką tygodnika "Polityka"