- Ty mi powiedz, co ja mam zrobić, żeby na balu przebierańców nikt mnie nie poznał?
- Róża, kochanie, ty sobie po prostu nie rób makijażu...
Okazuje się, że dziś na szczytach władzy RP możliwa jest odwrotna kolejność. Oto niezastąpiona dr Ewa Sowińska, rzeczniczka praw dziecka, wynajęła - na koszt urzędu! - dwóch doradców od tworzenia wizerunku. Po kilku tygodniach intensywnych treningów (najpewniej w godzinach pracy) dr Ewa przeszła taką metamorfozę, że nawet ją polubiłem. Okazała się skromną, komunikatywną i miłą kobietą. Niestety, złośliwi żurnaliści wytykają, że rachunki dla fachowców od wizerunku mogą sięgnąć nawet stu tysięcy złotych, a za to można karmić kilkoro głodnych dzieci nawet przez rok. Niby racja, ale warto na to spojrzeć z drugiej strony.
Podejrzewam, że do tej pory dr Ewa, wizytując różne przytułki, mogła straszyć dzieciaczki. A cóż to za rzecznik praw dziecka, którego boją się maluchy? Zatem pieniądze podatników, zainwestowane w wizerunek dr Ewy, wrócą do nas uśmiechami dziatwy. Zresztą, co to jest kilkadziesiąt tysięcy, skoro roczny budżet państwa to prawie 250 miliardów złotych.
Dlatego z rezerwą podchodzę do badań wszędobylskiej Julki Pitery, specjalistki rządu Tuska od wszystkiego niedobrego, która zdemaskowała niecne praktyki rządu. Oto minister rybołówstwa Marek Grabarczyk zapłacił służbową kartą 8 zł i 16 groszy za pół kilograma dorsza kupionego w sklepie. A rybę kupił, by skontrolować jego jakość i sporządzić stosownym władzom raport. Inny gigant PiS zapłacił kartą w kawiarni 104 zł, ale zażądał zwrotu 140 zł, bo... dał kelnerce napiwek. Natomiast b. szef urzędu integracji europejskiej, niejaki Nowakowski, służbową kartą płacił za pachnidła i żel do kąpieli. Ale to nic nie pomogło. Smród czuć do dziś.