Twierdzi mianowicie, że nikt inny tylko my, leniwi wyborcy, jesteśmy winni kłamstwom polityków. Mogą oni do woli wciskać nam bezkarnie kit, ponieważ większość i tak nie czyta gazet i nie ogląda programów informacyjnych. Dodajmy do tego przedziwną umiejętność naszego mózgu, który nawet postawiony wobec niezbitych argumentów wybiera to, co mu się podoba. Najlepiej obrazuje to dowcip, który krążył w USA podczas kampanii prezydenckiej w 1988 roku. Na najwyższy urząd kandydował wówczas nielubiany, czarnoskóry demokrata, pastor Jesse Jackson. Chcąc całkowicie przekonać opinię publiczną o swoich wyjątkowych możliwościach pastor zwołał konferencję prasową u brzegów jeziora. I w obecności setek dziennikarzy dokonuje cudu - zaczyna spacerować po wodzie. Nazajutrz Jackson prosi asystentów o relacje z pierwszych stron gazet. A tam wielkie tytuły: "Skandal! Kandydat na prezydenta USA nie umie nawet pływać!".
To wyjaśniałoby żelazne, 25-procentowe poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości oraz prawie 50-procentowe - dla Platformy Obywatelskiej. Zwolennikom PO zupełnie nie przeszkadza, że szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski tłumaczy, iż zabranie samolocika prezydentowi RP to była jego decyzja. Z kolei wicepremier Grzegorz Schetyna ściemnia, że nie chodziło o uniemożliwienie prezydentowi wyjazdu na szczyt. "Gdybyśmy chcieli to zrobić, to minister Arabski ogłosiłby ją na 20 minut przed planowanym wylotem prezydenta" - tłumaczy. Z drugiej strony uśmiałem się do łez, kiedy najsłynniejszy (obok naszego Mojzesowicza) turysta polityczny - Rycho Czarnecki - triumfalnie ogłosił, że Lech Kaczyński wygrał wyścig nerwów. Bo "pokazał, że ma rzecz w polityce niezbędną - polityczne jaja".
Zresztą, sam Lech Kaczyński ubawił mnie setnie, kiedy tłumaczył, dlaczego musiał polecieć na szczyt - powołał się na art. 126 konstytucji:"Prezydent stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium".
Sukces! Lech Kaczyński zapobiegł nawet rozbiorowi Polski...