Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mówi o sobie - klezmer

bogumił drogorób [email protected]
Jerzy Oleksiak:  - Jak harmonia jest w domu, to harmonia jest w rodzinie
Jerzy Oleksiak: - Jak harmonia jest w domu, to harmonia jest w rodzinie fot. autor
Wchodził w kościele na chór i przyglądał się organiście. Patrzył na jego palce, na klawiaturę, technikę gry, spoglądał mu w twarz, obserwował gesty. Organista tolerował obecność ciekawskiego chłopca, w końcu to jego wnuk, Jurek.

Najstarszy brodnicki klezmer Jerzy Oleksiak wspominając swoją muzyczną przygodę, moment w którym nastąpiło zauroczenie muzyką, graniem, przywołuje z dzieciństwa parafialny kościół w Radzyminie pod Warszawą i dziadka Władysława. Słuchał go z nabożeństwem, podziwem, bez nuty zazdrości. Chęć, by grać tak samo, niekoniecznie w kościele, uderzać w klawisze, trzymać melodię, to było marzenie. Chodziła muzyka za nim od najmłodszych lat.

- Ojciec nie odziedziczył po dziadku muzycznego talentu, za to w rodzinie mamy!!! Jej brat grał, cała jej rodzina grała. Mieli w Toruniu zespół. W każdym razie kontekst rodzinny jest. I to zdecydowany.

W rodzinnym albumie znaleźć można potwierdzenie. Biało-czarne fotografie, chyba nawet lepsze od kolorowych, robionych na enerdowskich filmach ORWO, które zupełnie zbrązowiały. W każdym razie wielu muzyków wygląda na nich bardzo podobnie - mają rude włosy. Ciekawostka, z wyjątkiem Jerzego Oleksiaka, klawiszowca. Na pewno jest to wspaniała pamiątka czasów minionych, jakiś przyczynek do opowieści.

Najpierw była harmonijka ustna, potem rosyjska harmoszka, na przyciski. Wszystko mu pasowało, wszystko miało swój czas. Akordy układały się w melodie - znane z radia, z płyt analogowych, jak to u samouka.

Ruska harmoszka to fajny instrument, ale po jakimś czasie już chciałem iść dalej. Już mi nie dawała satysfakcji. Podpytywałem rodziców, namawiałem na akordeon. Trafił się listonosz, Janek Zieliński. Miał piękny akordeon i on zgodził się pożyczać mi swoją kastę. Nabierałem rozpędu, umiejętności. No i miałem wreszcie swój akordeon. Polską harmonię "Muza". Do dziś ją przechowuję, jak zabytek, pamiątkę.
Tak wchodził w świat z muzyką w tle. Kręciło go, by grać w zespole. Tu i tam, na weselach. Oczywiście skończył szkołę techniczną, został mechanikiem. Zaczął pracować. Jak wielu innych, którzy mieli pasję muzykowania. Został klezmerem. Do dziś tak siebie określa. Nie przejmował się, że słowo to nabrało w języku polskim bardziej negatywnych konotacji: kiepski muzyk grający bez miłości do muzyki, a tylko dla pieniędzy, grający do kotleta. Jednak w swoim pierwotnym znaczeniu termin klezmer oznaczał muzyka o specyficznych, niemniej jednak wysokich, umiejętnościach. Nie jemu oceniać.

- Dostałem sygnał od kolegów, którzy już zdążyli zauważyć moje umiejętności.

Stworzyliśmy zespół.
Grali - murarz, kierowca, krawiec i ja, mechanik
Tak się skrzyknęliśmy. Na tamte czasy nie było źle. Była perkusja naturalna, saksofon, gitara z jednym wzmacniaczem, harmonia. Było jedno wesele, drugie, trzecie, cała seria, aż nadszedł moment, kiedy nie chcieli nas brać. Technika poszła naprzód, a my w starym składzie instrumentalnym. Dano nam do zrozumienia, że trzeba iść dalej.

Uznali, że nowoczesnej muzyki nie mogą grać z akordeonem w składzie, że trzeba lepsze nagłośnienie, wzmacniacze, że organy elektryczne koniecznie muszą być. To był oczywiście spory wydatek, musieli zapracować. Akordeon poszedł do kąta, ale zmiana na klawisze organów elektrycznych nie była tak prosta.

- Ćwiczyłem, bo koledzy wierzyli we mnie. Kto ma talent, ten zagra na każdym instrumencie. Przykładowo, uczyłem się na saksofonie u profesjonalnego muzyka. W każdym razie organy elektryczne opanowałem. Koledzy stwierdzili, że pociągnę.
Pociągnął melodię. Trzyma ten muzyczny podkład do dziś, od ponad czterdziestu lat.

Muzyka bywała tłem wielu ważnych zdarzeń. Obserwował je znad klawiszowego instrumentu, w różnych miejscach.

- Moje pierwsze wesele, które grałem, to było w Gutowie,
u szefa gorzelni

Gutowo, mała wieś na trasie Brodnica - Działdowo. Graliśmy w mieszkaniu. Ciasno. Wszedłem do pokoju i nie wiedziałem gdzie ustawić organy. Tylko dwa pokoje, w jednym konsumpcja, w drugim zabawa i my. Gdy jedni jedli, drudzy się bawili. Tańczący zaczęli na nas wchodzić. No to odgrodziliśmy się ławką. Też nic nie dało, przewrócili ją. Wtedy nasz wspaniały perkusista Kazio, waląc w bębny, od czasu do czasu kogoś z biesiadników "wyprądował" pałeczką, w tyłek. Wiara nie wiedziała, co się dzieje, kogoś zaszczypało, kogoś zabolało, a Kaziu, że jest przebicie z prądu, że prąd czapie...Tańczący odsunęli się, było trochę spokoju.

Odjazd trudniejszy niż przyjazd

Wesela kończyły się nie jak dziś, o czwartej piątej nad ranem. Było dziesiąta, jedenasta. Wieczorem poprawiny. Było i tak, że kapela grała dwa dni. Dla muzyków ważny był kontrakt podstawowy - za weselne granie, tyle i tyle. Nie za drogo. Były też marszówki, na wstępie i na końcu. Za marszówki można było zarobić czasami więcej niż za sam środek grania. Goście chcieli się pokazać, tym bardziej że w głowie szumiało. Nawet gdy małżonki przeszukały kieszenie i trzymały swoich za marynarki, ci zawsze znaleźli coś jeszcze.

- Grajta chłopaki, jak mówię. Grajta! Na odjazd grajta!
Nie zawsze, ale zdarza się, że w gronie gości pojawia się jakaś ciekawa postać. Grali w okolicach Górzna.

- W tamtych czasach, gdy graliśmy repertuar Czerwonych Gitar, Niebiesko-Czarnych czy Czerwono-Czarnych, coś z Rodowicz, wódka była chyba lepszego gatunku. Ludzie trzymali się. A gdy ktoś był marudny, brali go gdzieś, do specjalnej wytrzeźwiałki. Ale właśnie tam, pod Górznem, był jeden gość z twardą głową, tyle że namolny. Nie bardzo było wiadomo, jak sobie z nim poradzić. Nie dał się wyprowadzić. Wzięliśmy sprawę w swoje ręce.

- Z każdym już piłeś, a z orkiestrą piłeś? Nie? To chodź do nas!
Przyszedł. Wlaliśmy mu jedną musztardówkę, bo w takich się piło w tamtych czasach, drugą, trzecią. Przy czwartej był już gotowy. No to artystę zapakowaliśmy w pokrowiec od największego wzmacniacza i na podwórko, pod psa budę. I był spokój. Przeleżał do rana. Lato, ale chłodno było. Może i dobrze, bo chłopina wytrzeźwiał zdecydowanie. Przydreptał z przeprosinami, że niby zabrał nam pokrowiec. Dostał szklanę, postawiło go na nogi. Już był zdrów.

Grał z kapelą w świetlicach na sto osób i w stodole na czterysta, w wiejskich chałupach, gdzie była jeszcze polepa.

- Przejeżdżam czasami przez Świedziebnię, Granaty, Grzęby. Chałupy już nie ma, ale wspomnienie zostało. Z tamtej właśnie okolicy kolejna, weselna historia. Chata z oborą stanowiły jedno. Impreza rozkręca się. Grają, a jeden z muzyków ciągle się wierci, ciągle za kark się łapie.

- Goście się patrzą i się śmieją. Szczepan, który grał na gitarze hawajskiej, oblizywany był nieustannie przez krowę, bo w ścianie był otwór i mućka mogła sobie słuchać muzyki, być na weselu. I wtedy, całkiem poważnie, ojciec panny młodej poszedł do obory, wziął krowę za łańcuch i przyprowadził ją na wesele. Obszedł stoły, oprowadził tę krowę i rzekł: córko moja, to jest twój posag.

Grali w Szczuce, pod Brodnicą. Najtrudniejsze wesele w muzycznej karierze Jerzego Oleksiaka. Niechętnie wspomina, bo był to raczej dramat. Z południa Polski przyjechała matka chrzestna pana młodego. Kościół, dom, zabawa.

Zwyczajna kolej rzeczy.
- Goście tańczą, nagle huk. Myślałem, że kaflowy piec się rozwalił. Okazało się, że kobieta runęła na podłogę, owa matka chrzestna. Karetka, szpital. Zmarła w drodze do szpitala. Wiedzieliśmy tylko o tym my, kapela i gospodarz wesela. Graliśmy, ludzie bawili się. Impreza skończyła się z rana, dość wcześnie, bo o czwartej. Wtedy podano tę wiadomość...

Weselna grupa muzyków przez niektórych gości bywa traktowana jako ludzie pracujący w usługach.

Zapłacono, to grajcie

Macie grać to, co chcemy. Niektórym weselnikom przychodziło czasami na myśl zmieniać repertuar, ale z reguły byli to już goście nieco wstawieni.

- Gdy się okiem rzuciło na zebranych, wiedzieliśmy, co grać. Kiedy spokojnie, kiedy przyspieszyć, jaki repertuar. Czasami ktoś chciał skorzystać z mikrofonu, coś powiedzieć, zaśpiewać. Tu trzeba było delikatnie, żeby nie wypadł recital. Życzenia bywały różne.

W Grążawach grali kilka lat temu, gdy podeszła dziewczyna, trochę smutna. Coś w niej siedziało. Trudno rozpoznać emocje. Muzycy mieli przerwę, coś konsumowali. Poprosiła o "Białego Misia". Muzycy zapowiedzieli dedykację. Ona zatańczyła i wyszła z sali. Następnego dnia dowiedzieli się, że popełniła samobójstwo.

- Nie wiem, czy ta piosenka coś z nią zrobiła? Mnie się wydaje, że ona już się przygotowała do tego, co zrobi. Pieśń robi wrażenie, każdy utwór ma w sobie coś, ktoś go jakoś kojarzy, z jakąś sytuacją. Mnie najbardziej dreszcze przechodzą, gdy gramy już na koniec wesela, "Serdeczna matko". Tyle tam treści, że aż gęsiej skórki dostaję.

Mógłby książkę napisać. O graniu, o instrumentach, kolegach z kapeli, zdarzeniach wyjątkowych, które zarejestrował w pamięci. Dziś żałuje, że kiedyś nie miał kamery.
Czas biegnie, a on gra. Nie tak często jak kiedyś, ale pojawi się tu i tam z klawiszami. Najstarszy klezmer brodnicki.

- Cóż, muzyka drzemie we mnie. To też moje życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska