O koniach zaczął marzyć w dzieciństwie. - Mojej rodzinie się nie przelewało, tata był robotnikiem - opowiada. - Chodziłem do gospodarza, by dorobić. On miał konie. I wtedy sobie wymarzyłem, że kiedyś też je będę miał. Tak ze dwa-trzy.
Przez ocean, za chlebem
Ale droga do realizacji dziecięcych planów była daleka.
W 1964 roku trafił do gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej, gdzie malował okręty. Pracy, nawet najcięższej, nigdy się nie bał, ale w stoczni przeszkadzało mu to, jak traktowało się tam ludzi. Odszedł z niej w 1970 roku, założył własną firmę malarską.
W 1980 roku Jan Kłodziński postanowił wybrać się do Stanów, za chlebem. Drogę przez wielką wodę przebył na statku „M/s Stefan Batory”. Tam spotkał Stanisława Supłatowicza, czyli Sat-Okha (Długie Pióro)”. Ten syn wodza kanadyjskich Indian z plemienia Szawanezów i Polki, która uciekła z Syberii, pracował wówczas na statku jako mechanik.
Narodziła się przyjaźń, która rozkwitła po powrocie Kłodzińskiego do Polski.
W Niemczech uratował Jezusa
Ale pan Jan jeszcze nieraz opuszczał rodzinną ziemię tucholską. W 1989 roku wyjechał do Niemiec. Tam przez trzy lata zajmował się remontami. Pracował nawet w klinice nuklearnej i na lotnisku Tempelhof.
- W życiu robiłem bardzo różne rzeczy - mówi. - W Stanach na przykład remontowałem domy po pożarach, a nawet spalony kościół.
W Niemczech kościołów co prawda nie remontował, ale za to uratował Jezusa. Dokładniej - jego stalową postać. - I przy okazji dostałem stare kościelne organy - wspomina. - Usłyszałem: pomógł pan Jezusowi, to instrument jest gratis.
Stalowa figura wita dziś gości odwiedzających gospodarstwo Paradizo i dworek Wymysłowo.
Zamieszkał na skarbach
Gospodarstwo powstało w 1992 roku, gdy pan Jan postanowił zainwestował pieniądze zarobione na obczyźnie. - Z Berlina przywiozłem milion złotych - wspomina. - Wróciłem w rodzinne strony. Kupiłem ziemię od pary staruszków. Byli rodzeństwem. Mieszkali w swoim domku do śmierci.
Twierdzi, że postawił dom „na skarbach”. - Skarbami nazywam żwir i kamienie, które posłużyły do budowy - mówi. - Dzięki tym surowcom koszty były o około czterdzieści procent niższe.
Postanowił zająć się agrotu -rystyką. Taką z prawdziwego zdarzenia. - Obserwowałem gospodarstwa w okolicach Monachium - opowiada. - Widziałem, że gościom trzeba zapewnić coś więcej niż tylko pokój przy gospodarstwie z możliwością wyjścia na podwórze. U nas jest nawet niewielki basen i jacuzzi. A czemu by nie? Przecież wieś nie może kojarzyć się z niewygodami.
Ale przede wszystkim zainwestował w konie. Miało ich być kilka, ale - z kucykami - uzbierało się dwadzieścia pięć. Są także m.in. daniele i bażanty.
Profil gospodarstwa zmieniał się również dzięki Sat-Okhowi. - Wiele razy przyjeżdżał do mnie, doradzał - mówi Kłodziński. - To był bardzo dobry człowiek. I wielki patriota!
Życiorys Sat-Okha zna na pamięć. Nawet historię ucieczki matki przyjaciela - Stanisławy Supłatowicz, która wraz z grupą polskich zesłańców uciekła z Syberii (zesłali ją tam Rosjanie). Z pomocą Czukczów dotarła przez Cieśninę Beringa na Alaskę - z której przedostała się do Kanady. - Wielu z jej grupy nie doszło aż tak daleko, zamarzli po drodze - mówi pan Jan.
Uratowana przez Indian, zamieszkała wśród nich. Przyjęła imię Ta-Wach (Biały Obłok). Tam poznała syna wodza plemienia Szawanezów - Leoo-Karko-Ono-Ma (Wysokiego Orła) i została jego żoną. Urodziła mu trójkę dzieci. Sat-Okh był najmłodszym, drugim synem. Urodził się w 1920 roku, do 1936 roku wychowywał się wśród Indian.
Żołnierz Armii Krajowej w pióropuszu
- Ale jego mama tęskniła za Polską - mówi Kłodziński. - Wróciła do ojczyzny z najmłodszym synem.
W Polsce Sat-Okh stał się Stanisławem Supłatowiczem. W metryce zmieniono mu także datę urodzenia, o indiańskim pochodzeniu nie wspomniano. Ale nawet to nie zmyliło Niemców z gestapo, którzy skierowali go do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, jako „nieczystego rasowo”. Uciekł z bydlęcego wagonu transportującego więźniów.
- Był patriotą, kochał Polskę i dlatego został żołnierzem Armii Krajowej - mówi Kłodziński. - Był wielokrotnie odznaczony za męstwo w walce, ale po wojnie miał kłopoty. Bo był AK-owcem.
Wskazuje na zdjęcie grupy zasłużonych żołnierzy Armii Krajowej. Jeden z nich się wyróżnia, bo ma na głowie pióropusz. To Sat-Okh.
Władza ludowa nie doceniała takiego bohatera. Dopiero, gdy ten wstąpił do marynarki wojennej, dała mu spokój. Potem Długie Pióro pracował na „Batorym”. Osiadł w Gdańsku, założył rodzinę, pisał książki, w telewizyjnym „Teleranku” opowiadał o życiu Indian i pod koniec życia przyjeżdżał do Wymysłowa.
Gdy Sat-Okh był już stary, poprosił pana Jana o stworzenie muzeum Indian. Wskazał na niewykorzystany budynek stojący na terenie gospodarstwa Kłodzińskich. Przekazał wiele rodzinnych pamiątek.
I tak w 2000 roku powstało Muzeum Indiańskie im. Sat-Okha. - W 2006 roku odwiedził je nawet Victor Ashe - ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce - mówi Kłodziński. - Zrobiło na nim ogromne wrażenie.
Pan Jan prowadzi je głównie po to, by ocalić pamięć o przyjacielu. Pomaga mu w tym żona Czesława, córka Joanna i zięć Mikołaj.
Zięć pochodzi z polskiej rodziny, która dzięki ludziom takim jak Kłodzińscy mogła wrócić do ojczyzny.
- W 1998 roku szukałem lekarza weterynarii, który mógłby zająć się moją stadniną - wspomina pan Jan. - I wtedy wpadłem na pomysł, by pomóc naszym rodakom mieszkającym w Kazachstanie. Kiedyś, gdy byłem w potrzebie, pracę dali mi Niemcy. Dlaczego nie miałbym pomóc swoim rodakom? Zaprosiłem jedną z rodzin. Zapewniłem jej bezpłatny dach nad głową przez dziesięć lat. Na początek dałem też zajęcie. No i ona usamodzielniła się. Dziś ma już własny dom.
W odwiedziny do tej rodziny przyjechał kiedyś Mikołaj. Poznał Joannę i został w Wymysłowie.
- Szkoda tylko, że tylu Polaków zostało w Kazachstanie - dodaje zamyślony gospodarz. - Powinniśmy im pomóc. Niemcy potrafili ściągnąć wszystkich swoich rodaków, którzy tego chcieli. Nasi zostali po tamtej stronie. To wstyd dla Polski. Wstyd!
