Bydgoszcz, ulica Wyrzyska na Czyżkówku. Las, dwa bloki. Kobiety siedzą na słońcu, pilnują dzieci, które bawią się przed blokiem. Mówią, że ona chorowała, ale ponoć szło ku lepszemu. Patrzą w okno z przyciętą żaluzją. - To tam, trzecie piętro. Matka nie żyje, syn nie żyje. A ona taka uczynna, a on taki grzeczny.
Pani Hanuta (mieszka dwa piętra pod tym oknem z przyciętą żaluzją), płacze. W ostatnią środę była w domu, nic nie słyszała. Nic. Dopiero te karetki po szesnastej. Jedna, druga, trzecia.
Mieli w trójkę nie żyć, ale starszego syna uratowali. Pani Hanuta zdziwiła się, jak go zobaczyła: ranny, a idzie do karetki o własnych siłach. Ale później policjant wyjaśnił pani Hanucie, że ludzie w szoku, to idą nawet, jak nogi stracą.
1.
Włodzimierz P. jest komandorem klubu żeglarskiego, a sezon się zbliża, szykują regaty, więc pojechał do Pieczysk. Później na kurs BHP do Nakła. Skończył przed piętnastą. Gdy wrócił do domu, zobaczył żonę wiszącą na drążku do ćwiczeń. - Musiałem krzyknąć, bo starszy syn wyszedł z pokoju: głowa spuchnięta, ręce we krwi, szyja we krwi - wspomina.
Miał nadzieję, że młodszego nie ma w domu. Ale był. - Jacek leżał na podłodze, siny, miał podcięte żyły. Musiał nie żyć od dłuższego czasu.
2.
Przesłuchiwali go, w kółko to samo: gdzie był, co robił, kiedy, jak? Tylu było tych ludzi, którzy kręcili się po domu. Telewizja, odpytywanie sąsiadów. - A ja miałem siedzieć w kuchni, jeden z policjantów był uprzejmy, pozwolił kawę zrobić - wspomina Włodzimierz P.
Czuł, że jest pierwszym podejrzanym. Z domu mógł zabrać tylko to, co miał na sobie. Później na pogotowie, czekanie na lekarza, żeby go zbadał, później szpital, znów lekarz. Nie ma pielęgniarki, żeby pobrała krew, nie ma nożyczek, żeby obciąć paznokcie i sprawdzić, czy nie ma tam krwi żony, synów.
3.
- Żona w poniedziałek miała iść do szpitala, ale był jakiś remont, malowanie czy coś. Nie było wolnego łóżka - wspomina Włodzimierz P.
Ona miała 50 lat, od dziesięciu chorowała. Młodszy syn, Jacek (23 lata), właśnie kończył studia z zarządzania i marketingu.
- Gdyby w tamten poniedziałek było miejsce w szpitalu, oni by żyli - mówi.
Starszy syn, Darek (27 lat) przeżył dzięki temu, że w nocy wymiotował. Pamięta, że mama przed snem podała im leki. Powiedziała, że to na odrobaczenie. Gorzkie było diabelstwo. Zwracał. Obudził się. Miał pocięte ręce, szyję, wołał mamę. Przyszła, uspokajała, że to nic, widocznie uderzył się w kaloryfer. Założyła mu opatrunek. Zasnął. I tak budził się, zasypiał. Próbował wstać, upadał.
4.
Pani Hanuta, zna rodzinę P. od 20 lat (razem wyjeżdżali na wakacje, narty, żagle): - Rozumiem, że ona mogła mieć dosyć życia. Ale dlaczego synów chciała zabić? Dlaczego za nich zdecydowała?
Ostatnio rzadko się spotykały. - Ona już czasami nie miała siły, żeby do mnie zejść. Choroba ją zniszczyła. Tylko ten jeden temat miała: choroba i cierpienie. Brała coraz silniejsze leki.
Zaczęło się przed kilkoma laty od torbieli wewnątrz kości uda. - Operacja. Później torbiele w szczęce, usunięcie zębów. Ale wakacje jeszcze spędziła na żaglach. Jakoś tak po wakacjach zaczęło jej się kołować w głowie. Zrobili rezonans, znów szpital, operacja kręgosłupa. Później samoistne złamanie nogi, ale lekarze początkowo myśleli, że to rwa kulszowa. W końcu złożyli jej kość, ale źle. Jesienią ubiegłego roku dali sztuczne biodro. Mówiła: Wiesz, jakbym się na nowo urodziła.
Ale i z tym biodrem nie wyszło tak, jak powinno.
- Gdy się wszystko zrosło, okazało się, że jedną nogę Zosia ma jakby dłuższą, drugą krótszą. Znów zaczęła mieć zawroty głowy, bóle kręgosłupa. Powiedzieli, że i drugie biodro powinni zoperować. Wyznaczyli termin na wrzesień. Mówiła mi, że nie wie, czy da radę jeszcze raz przez to przejść.
W ostatni weekend, gdy było referendum unijne, pani Hanuta zadzwoniła do P. - Idziesz?
A ona, że to ponad jej siły.
5.
Zofia P. była farmaceutką, kiedyś pracowała w aptece na Błoniu, później była wojewódzkim inspektorem farmaceutycznym. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych ruszyła prywatyzacja, założyła jedną z pierwszych prywatnych aptek w Bydgoszczy. Gazety nawet pisały "Pani inspektor sprywatyzowała się pierwsza". Wtedy aptekarz miał tak dobrze, jak rzeźnik.
- Wiodło nam się nie najgorzej - wspomina Włodzimierz P. - Jeden samochód, drugi, dzieci trochę się rozpuściły. Żona w kółko siedziała w aptece. Najpierw w jednej, później w dwóch. Chciałem pomóc, ale ona wszystko sama, sama.
Pamięta w życiu żony tylko dwa okresy: aptekę i szpital. Jak była zdrowa, to nie było jej w domu, bo pracowała. Jak chorowała, nie było jej w domu, bo się leczyła.
A leczyła się długo, często też sama. - Kiedyś chciała się pozbyć takich małych plamek na nodze, piła jakieś świństwo, bo koleżanki jej doradziły. Zatruła organizm, groziła jej amputacja nogi. To był początek końca.
Później ciągle coś ją bolało, brała leki garściami. Przestała pracować, wpadła w długi.
- Nie było dnia, żeby jakiś list nie przyszedł od wierzyciela, komornika, z sądu - wspomina Włodzimierz P.
On najpierw próbował coś prostować, walczyć. - Ale to były przegrane sprawy - mówi. Spłacił trochę zadłużenia, ale jeszcze więcej zostało.
- Żeby szło o 100 tysięcy złotych, może razem kiedyś byśmy spłacili, ale to były kwoty wielokrotnie wyższe - tłumaczy. Komornik zajął mieszkanie, samochód, a listy od wierzycieli nie przestały przychodzić. Za to ona przestała je otwierać.
6.
- Ale ostatnio - mówi Włodzimierz P. - tych listów było mniej. Zdecydowali się na rozdzielność majątkową.
Ona miała iść do pracy w aptece w Koronowie. I on jakoś zarabiał (prowadzi prywatną firmę, teraz nawet zaczął ze wspólniczką rozwijać interes). Zatrudnił starszego syna, Darka. - Miał doglądać remontu budynku, który kupiliśmy w Osielsku.
W środę rano Darek chciał jechać z kolegami na budowę. Umówili się na 8.30. Oni pukali do drzwi, dzwonili do niego na komórkę. Cisza.
Zofia P. uśpiła synów, a ich komórki włożyła do lodówki.
7.
Sklep w bloku naprzeciwko. Na drzwiach kartka: Otwarte do 15.00. Chleb odbierać po 20.00 w domu.
Właścicielka zna tu wszystkich, przychodzą, kupują, żalą się, że ciężko. Niektórzy biorą na zeszyt, spłacają pierwszego. - Ale Zosia płaciła na bieżąco. I nie żaliła się, jak inni. A ostatnio nawet radosna taka była, zrobiła dużo zakupów, aż nawet krzyczałam, żeby tyle nie dźwigała. Mówiła, że świetnie się czuje, może wcale nie będzie musiała mieć tej operacji.
Dlatego właścicielce sklepu w głowie się nie chce zmieścić, jak ktoś, kto się śmieje, robi zakupy na zapas, później może podciąć żyły dzieciom i sobie założyć pętlę na szyję?
- Jej się wydawało, że to wszystko przez nią - wspomina mąż. - I te kłopoty finansowe, i choroba. Twierdziła, że to dziedziczne, że synów też to czeka. Mówiła: wszyscy musimy iść do lekarza.
Ale nikomu nic nie było. Tylko jej. On chciał ją czymś zająć, ściągnął sprzęt do ćwiczeń, zamontował drążek. Gotował, sprzątał, bo ona leżała. Bolało ją.
On mówił: ćwicz, chodź na basen. A ona, że nie może. Miała chodzić do psychologa, to była dwa razy. Powiedziała, że więcej nie pójdzie, bo zadaje jej głupie pytania.
Za to poszła do wróżki. Zwierzała się później sąsiadce: - Wiesz, wróżka mi przepowiedziała, że nie dożyję pięćdziesiątki, a moi chłopcy umrą przed trzydziestką.
8.
Włodzimierz P. nie wie, kiedy razem ze starszym synem będzie mógł wrócić do domu (- Darek wciąż jest w szpitalu, ma szwy na nadgarstkach, na szyi, jest potłuczony. Bronił się, obijał - mówi ojciec. - Lekarze uznali, że wymaga pomocy psychologicznej). Zresztą na razie i tak nie mieliby dokąd wrócić. Mieszkanie jest zaplombowane.
9.
- Czy ona może chciała mi ułatwić życie? - zastanawia się Włodzimierz P. - Sądziła, że jak ona zabije siebie, dzieci, to ja będę mógł zacząć życie od nowa?
