- Gratulacje! Według 2839 głosujących w plebiscycie "Gazety Pomorskiej" jest pan ideałem strażaka - ochotnika.
- To wspaniała nagroda! Chciałbym ją dedykować poprzedniemu komendantowi OSP w Nowem śp.Czesławowi Elszkowskiemu. Wierzył we mnie i twierdził, że będę jego dobrym zastępcą. Jestem dumny, że tylu ludzi zgadza się z tą oceną. Wiem, że nie tylko mieszkańcy z Nowego wysyłali na mnie kupony i sms-y. O waszym plebiscycie zrobiło się też głośno w Gdańsku, za sprawą moich teściów, bo tam mieszkają i rodziców dziewczyny z Gdańska, dla której nasza jednostka oddawała krew. I tak gdańszczanie też głosowali na mnie, a także mieszkańcy Warlubia i Dragacza, gdzie OSP Nowe działa dosyć często.
- Zawodowcy ze Świecia podkreślają, że w ogóle robicie niezwykle dużo i to często na własną rękę - z racji sporej odległości, która dzieli Świecie od Nowego.
- Komendant Janisław Buller powiedział kiedyś, że jesteśmy jak mała jednostka JRG - tyle mamy na głowie. To był wielki komplement.
- Kiedy poczuł pan powołanie do pomagania innym?
- Zaczęło się prozaicznie: 35 lat temu, na moje osiedle 700-lecia w Nowem przeniesiono remizę.?Wtedy strażacy zapytali mnie, młodego chłopaka, czy nie chcę wstąpić do drużyny młodzieżowej. Zapisałem się i zostałem w straży do dziś.
- Co pana trzyma?
- Potrzeba pomagania innym. Uciekłem nawet z kolejki do spowiedzi przedślubnej, gdy usłyszałem wycie syreny.?Zostawiłem narzeczoną w kościele, bo nie mogłem się powstrzymać na myśl, że ktoś mnie potrzebuje.
- Myślałam, że powie pan o wielkiej satysfakcji, którą czuje człowiek, gdy kogoś uratuje.
- Faktycznie!?Medale i komplementy idą na bok, gdy ma się do czynienia z wdzięcznością człowieka. Raz, gdy wychodziłem z kościoła, podszedł do mnie pan o kulach i powiedział: "Chciałem panu podziękować za to, że pół roku temu uratował mi pan życie." Byłem wzruszony i, oczywiście, pamiętałem ten wypadek. Wyciągnąłem tego pana ze zmiażdżonego samochodu.
- Taka praca wymaga odporności psychicznej, jak mało która.
- Zwłaszcza, że musimy reanimować człowieka do przyjazdu lekarza, a czasem widać od razu, że on nie żyje. To ogromnie przejmujące zadanie.
- Gdyby miał pan wspomnieć najtrudniejsze?
- Mątawy, drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.?Wyciągałem z glinianki dwóch martwych chłopców, pod którymi załamał się lód. Myślałem, że serce mi pęknie. Patrzyłem na ich twarze i widziałem swojego 11-letniego syna Jakuba. Miałem po tym traumę przez kilka dni. Podobnie przeżyłem śmierć kolegi, którego też wyciągałem z wody: z jeziora Łąkosz.
- Jak pan sobie radzi z tak przygnębiającymi uczuciami?
- Jestem wierzący. W trudnych chwilach zaszywam się w kościele i rozmawiam z Bogiem. Pomaga mi świadomość, że zmarli trafiają do lepszego świata. Bóg zaprosił ich do niego wcześniej niż byśmy sobie tego życzyli, ale wierzę, że to dla nich lepsze.
- Taki człowiek jak pan pewnie szczególnie ceni życie.
- Cieszę się swoją rodziną. Mam kochaną żonę i dwóch fajnych synów. Jestem z nich dumny! Obaj chcą pomagać ludziom. Duży, 25-letni?Bartek, jest już ratownikiem i jednym z dwóch podstawowych kierowców w naszej jednostce. Mały też ma do tego ciągoty, chociaż wcale go nie przymuszam. Lubię spędzać z nimi czas, a najbardziej cieszę się, gdy ruszamy w Tatry, szczególnie do Zakopanego. Tam zakochałem się w mojej żonie. Lubimy wracać w góry i cieszyć się naszą miłością, rodziną, zdrowiem i tym pięknym miejscem, w którym nasze wspólne życie się rozpoczęło.