https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Niech żyje cesarz!

Wasz Makler
Nie wiem, czy to wyłazi ze mnie homo sovieticus? A może tylko zwyczajny komuch lub, na przykład, Zygmunt Wrzodak. Tak czy owak nie mogę ukryć zażenowania po hucznych imieninach prezydenta Lecha Wałęsy.

     Ogrody na gdańskiej Polance, siedmiuset gości, damy w kapeluszach prosto z wyścigów konnych Royal Ascot, pieczony 80-kilogramowy struś, prałat Jankowski pod postacią ciała (i wina Monsignore), polędwiczka przekładana szpinakiem, przepiórki w cieście, mrożone wódeczki, sałatki śródziemnomorskie. Słowem - egzotyczne pyszności. Honor morskiego mocarstwa ratowały jedynie śledzie bałtyckie, a jazdy polskiej - szklany kałasznikow z dwoma litrami mrożonej żywej czystej. Nadworni kucharze i podkuchenni otrzymali tylko dwa ludzkie przepisy: na śledzia "po kwaśniewsku" i a la Waleza. Nie wiedzieć czemu śledzik prezydenta Aleksandra był ostry, a Wałęsy bardziej na słodko-kwaśno. Rzecz jasna wiem, że prezydent III(nawet były) to nie suwnicowa Anna Walentynowicz, a pokojowy Nobel to nie Twój Szczęśliwy Numerek. Ale...
     Jeśli na jednej szali wagi ćwierćwiecza Solidarności położy się postulaty sierpniowe, a na drugiej - przepiórki w cieście z koperkowym kuperkiem strusim, coś mi mocno zgrzyta. Nie chcę być małostkowy i zaglądać po chamsku w talerz solenizanta lub jego portfel. Bo Lechu - jak podała bulwarowa prasa - nie płacił za bankiet. Zrzutkę zrobili gdańscy restauratorzy, napitki dostarczyli producenci i handlarze, zespół muzyczny też był za friko. Chyba jednak w taki czas, na miejscu Lecha Wałęsy, pamiętnego "robola" z legendarnymi wąsiskami, tak hucznych imienin bym nie urządzał. Zaraz przypomina mi się wyjątkowo celny dowcip jeszcze z czasów prezydentury wielkiego elektryka. Oto prezydent Lech Wałęsa, nasz Lechu, jedzie do dawnej leninowskiej stoczni odwiedzić starych kolegów. Ot, pożartować, pogadać z robotniczą wiarą. Bo to, wiecie - rozumiecie - solidarność taka.
     - Część chłopaki, widzę, że macie się świetnie! - zażartował prezydent.
     - Znakomicie! - zażartowali stoczniowcy.
     Równie egzotyczny, co karta dań był zestaw imieninowych gości. Taka Polska w miniaturze: najwyższa półka polityków i działaczy, wespół z gdańskim planktonem polityczno-gospodarczym. Lewica, prawica, autorytety, podejrzani, oskarżeni, teczkowi, purpuraci, niebiescy, czerwoni, różowi - wszystkie kolory Polski. Wachowski, Pastusiak, Cimoszewicz, Tusk, Niemczycki etc. Więc nic dziwnego, że nad prezydenckim ogrodem i letnimi namiotami unosił się dyskretny zapach "Farenheita", Diora i kapusty. Nie tylko kiszonej.
     Pięciogodzinne Imieniny Pojednania miały wprawdzie szlachetny cel, ale mimo wszystko - podrażniły mój zmysł polityczny. Coś tu nie zagrało.
     Starzy kresowiacy opowiadali przy takich okazjach, jak to w 1917 roku przybył do Lwowa ostatni monarcha habsburski, cesarz Karol I. Tego dnia ulice zapełniły się od cesarsko-królewskich żandarmów, którzy wyciągali z domów mieszczan nakazując wznosić okrzyki w rodzaju "Niech żyje cesarz!". W tłumie wiwatujących znalazł się bezrobotny Icek Wsserstein, który od paru dni nie miał jedzenia w gębie. W chwili, gdy cesarsko-królewski orszak mijał tłum, Icek słabym głosem zawołał:- Niech żyje cesarz! Oj, żeby on tak żył, jak ja mam siły krzyczeć "Niech żyje cesarz"!
     Gwoli sprawiedliwości - pani Danuta kwestowała na rzecz dzieci pokrzywdzonych przez los.
     

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska