Normalsi i przyjaciele w odbiciu lustrzanym

Piotr Pachulski (zielony t-shirt) i Marcin Ritter (czarny t-shirt) pośrodku
(fot. Fot. Monika Wieczorkowska)
Normalsi
Zespół istnieje od 1999 roku. Tworzą go Piotr Pachulski (wokal, gitary), Mirosław Mazurczyk (gitary), Marcin Ritter (bas), Krzysztof Szewczyk (perkusja). Wydali dotąd albumy “Soliloquium" i "Dekalog, czyli Piekło Muzykantów".
28 listopada ukazała się trzecia płyta "Pokój z widokiem na wojnę".
Oficjalna strona zespołu: www.normalsi.pl
- Skąd tytuł "Pokój z widokiem na wojnę"?
Chypis: - Śmieszna sprawa. Nasz zespół miał próby w bardzo starym domu kultury, pod którym jest bunkier przeciwatomowy. Mieliśmy tam akurat próbę akustyczną i przypadkiem nas w nim zamknięto, ponieważ nikt nie słyszał, że mamy próbę. Podeszliśmy do drzwi, patrzymy, wszystko pozamykane, a jak będziemy szarpać, to się włączy alarm. No i zamknięci w tym bunkrze zrobiliśmy od razu cały materiał, a przynajmniej większość materiału, na płytę.
Rittus: - Osiem!
Chypis: - …osiem albo dziewięć numerów zrobiliśmy na gotowe. I dlatego pokój z widokiem na wojnę właśnie, bo byliśmy zamknięci w autentycznym wojennym bunkrze.
Rittus: - Mam jeszcze jedną koncepcję! Arek, nasz menadżer mieszkał na górze i też miał taki "pokój z widokiem na wojnę", że sąsiadka mu wymalowała całą klatkę schodową (śmiech).
Arek: - Ja się tak załamałem, że na tydzień do lasu uciekłem… (śmiech)
- Prywatne wojny w czasach iluzorycznego pokoju?
Chypis: - Każdy z nas ma jakiś tam pokój z widokiem na wojnę z tego względu, że mają albo takich "fajnych" przyjaciół, którzy mu jeszcze dokopią, albo sąsiadów, którzy go nienawidzą.
Przy okazji tej płyty, każda nasza prywatna historia, każda opowieść ma właśnie takie znamię.
- Jak wydajecie swój materiał? Nie jesteście związani z żadną wytwórnią.
C: - Rittus, bo ty tak fajnie kwieciście mówisz.
R: - Oczywiście, że ja. To kolejna nasza płyta, którą wydajemy samodzielnie. Jesteśmy zespołem, który co jakiś czas stawia sobie taki temat, że będzie nagrywał płytę i ją nagrywa. Po czym podejmujemy zawsze rozmowy z dużymi wytwórniami, które mogłyby nas wspomóc przy wydaniu materiału, bo to duże odciążenie dla zespołu. Wtedy może skupić się tylko na muzyce, a wszystkie inne sprawy, chociażby druku, znaczków czy innych kodów paskowych go nie interesują zupełnie. Myśmy się tego musieli nauczyć.
Pamiętam, kiedy pierwsza płyta była gotowa, okazało się, że nie ma na niej kodu i musieliśmy potem sami naklejać dwa czy trzy tysiące naklejek.
No więc zawsze rozmawiamy z jakimiś firmami. Celujemy w takie, które mogą być rzeczywiście zainteresowane tego typu twórczością jak nasza. Bywa różnie z odzewem, tym razem był. Ale ponieważ zależało nam, żeby płyta ukazała się jeszcze w tym roku, bo przerwa od ostatniej płyty "Dekalog" była dość spora…
- …3 lata.
R: - Dokładnie. Ale firmy, które były nią zainteresowane chciały to zepchnąć na przyszły rok, a my już czuliśmy ewidentnie potrzebę wypuszczenia materiału. Zatem postanowiliśmy zrobić to znowu samodzielnie. Arkadiusz Pachulski, nasz menadżer a brat Piotra i współautor tekstów, założył jakiś czas temu fundację "Dom Muzyki", dzięki której pozyskuje środki i promuje łódzką scenę muzyczną. A także organizuje te wszystkie sprawy finansowo-wydawnicze. I nasza płytę wydała.
- Samodzielni i niezależni. Nie czujecie nad sobą niczyjej presji, a materiał jest autentycznie wasz od początku do końca?
C: - Na nasz materiał nikt nie ma wpływu oprócz nas samych. Chociaż brak medialnego patrona wiąże się również z tym, że media Cię po prostu nie chcą, jeśli nie jesteś do czegoś przypisany. Tak naprawdę one między sobą rozdają jakieś pieniążki typu ZAIKS, jakieś producenckie historie. My jesteśmy od tego z daleka, przez co nie słychać nas w radiu ani w telewizji. Tam wiesz, rączka rączkę myje, nie?
- A jak sobie sami radzicie ze sprawami promocyjnymi? Ja dowiedziałam się o zespole dopiero jakoś rok temu, przypadkiem. Dlaczego tak trudno na was trafić?
C: - Ano sama widzisz, jak słabo nam idzie. A już 10 lat temu nagraliśmy pierwszy materiał, który się wtedy nie ukazał, bo mieliśmy jakieś hocki-klocki z ówczesnym menadżerem warszawskim, który akurat… poszedł siedzieć.
- 10 lat to całkiem spory kawałek wspólnej historii, pomimo pechowego początku.
C: - Rittus, ty tak fajnie mówisz.
R: - Połączyła nas pasja wspólnego grania. Powstawały materiały, które wśród odbiorców zawsze się cieszyły zainteresowaniem, a jeżeli ktoś coś mówił, to zawsze dobrze. Ci, co mieli coś złego do powiedzenia widocznie byli tak grzeczni, że nigdy nam nie powiedzieli tego prosto w oczy (śmiech). Graliśmy i graliśmy, i wciąż nie mogliśmy nagrać płyty. Aż nagle znalazł się prawdziwy człowiek z kosmosu, taki nasz prywatny mecenas sztuki Andrzej Wójcicki, który pomógł nam sfinansować nagranie debiutu, czyli "Soliloquium".
Brat Piotra "Chypisa", Arek Pachulski, podjął się menadżerki, bo widział, że się zespół obija po opłotkach. Juwenalia, koncerty, ludzie się garną, żeby tego słuchać, jest znakomity odbiór, a brakuje tylko człowieka z sensem i sercem, który by się zajął wydawnictwem.
Od momentu kiedy ja gram w zespole do ukazania się materiału minęło 5 lat i zdążyliśmy przetrwać naprawdę ciężki okres. Wiele grup łódzkich, bardzo dobrze zapowiadających się, już dawno zdążyło się rozpaść, a myśmy dopiero debiutowali. Pierwsza płyta w końcu wyszła i żeśmy sobie tak zaczęli grać z płytą. A jak już zespół ma płytę, to troszeczkę jest śmielszy w poczynaniach. Stanęliśmy twardo na nogach, mieliśmy swój materiał, i myśleliśmy: hajda, do przodu! Po "Soliloquium" mieliśmy wielkie nadzieje.
- Niech zgadnę - kubeł zimnej wody?
R: - Płyta została dobrze odebrana. Recenzje zawsze były bardzo przychylne. Ale zaczęły pojawiać się problemy, z których wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Że dobra piosenka nikogo nie interesuje tylko: a skąd wy jesteście, kto jest waszym wydawcą? Dziennikarze mówią: "fajna płyta, fajna, ale ja tego puszczać nie mogę". I okazało się, że się rozbijamy o sprawy marketingowe. Nie chciałbym tutaj biadolić zbytnio, ale akurat trafiliśmy z tą pierwszą płytą na rynek zawodowy w momencie, kiedy skończyły się czasy autorskich audycji w radiu, w trójce, wszędzie nastał format. Na przykład kiedyś wysyłałem płytę do radia i koleś mówił: "to jest do dupy" i wyrzucał. A inny mówił: "to jest świetne!" i puszczał wieczorem, jak miał audycję. To się skończyło, już zaczynały rządzić - no nie powiem że układy, bo to brzydko zabrzmi, ale po prostu - zależności finansowe. Docierało do nas powolutku, że aby mieć power play [singla puszczanego w najwyższej rotacji - dop. red.] to trzeba za to zapłacić. I to jest, np. 30 tysięcy i więcej. Wykupuje się piosence ten czas antenowy prawie tak samo, jak czas reklamowy. A radia ją potem tłuką.
Myśmy nie podchodzili do tego w taki sposób, naiwni, że jednak piosenki i prawdziwy talent obronią się i tak same.
- Obroniły się?
R: - Tak, bo do dzisiaj gramy (śmiech). Ale single nigdy się nie ukazały w żadnej ogólnopolskiej rozgłośni.
- Człowiek uczy się na błędach. Odrobiliście lekcję i co?
R: - Przy drugiej płycie zaczęliśmy kombinować. Arkadiusz wymyślił projekt z dekalogiem i historię z maturzystami.
- To taka była geneza głośnego koncept-albumu?
R: - Arek napisał kilka świetnych tekstów w oparciu o "Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa. Piotrek dorzucił swoje i zrobiliśmy płytę w formie komentarza do dziesięciu przykazań. Miała trafić do najlepszych polskich maturzystów, ale nie trafiła, bo okładka okazała się zbyt śmiała.
- Wszystko rozbiło się o okładkę?
R: - Myśmy natłukli tej płyty 10 tysięcy. Arkadiusz na to zorganizował pieniądze. To nie była kasa publiczna, tylko prywatne pieniądze od konkretnych sponsorów, którzy uwierzyli w ten projekt. I raptem okazało się, że wchodzimy w politykę. Akurat ministrem edukacji był Roman Giertych, przyszli kuratorzy z Ligi Polskich Rodzin. Jak zobaczyli okładkę, powiedzieli, że to pornografia. Ośmieszyli się tylko, bo okładką płyty była reprodukcja średniowiecznego obrazu Hieronima Boscha "Piekło muzykantów".
- Obraz będący zresztą częścią tryptyku ołtarzowego.
R: - Odzew był w całej Europie. Udzielaliśmy wywiadów m.in. francuskiej telewizji, która przyjechała do Polski zrobić jeden materiał z klerykami w Krakowie, pytając ich, dlaczego wybrali zawód księdza i czemu w Polsce jest jeszcze tyle powołań oraz drugi wywiad z zespołem Normalsi, który Hieronima Boscha, starego pornografa i erotomana, umieścił na okładce swojej płyty (śmiech). I tak Bosch upadł. Ale zrobiło się koło tego trochę szumu.
- Zazwyczaj artystom skandal przynosi rozgłos i otwiera drzwi do kariery.
R: - No i nam pomógł. Ale myśmy akurat zupełnie nie kierowali się skandalem. To pasowało do koncepcji płyty jako całości i w ogóle nawet nie pomyśleliśmy, że aż taki skandal wywoła. Bardziej myśleliśmy o zamieszaniu w światku muzycznym w związku z tym, że zespół rozdaje płyty za darmo a nie, że skandal wywoła sama okładka.
- Niejeden pozazdrościłby pomysłu. 8 tysięcy młodych ludzi miało dostać waszą muzykę w prezencie za dobra naukę. Oprócz promocji mielibyście zasługi za motywowanie młodzieży.
R: - Pomysł był świetny i w sumie wypalił, mimo że te płyty się nie rozeszły tak, jak byśmy chcieli.
Potem pojechaliśmy w dwie trasy koncertowe ze znajomymi z zespołu Coma. Objechaliśmy z nimi z koncertami wiosnę i jesień. Byliśmy współorganizatorem tych tras, oczywiście jako zespół poprzedzający, ponieważ świetnie rozumieliśmy sytuację, że jednak Coma jest tutaj większą atrakcją. Oni nas zaprosili po koleżeńsku, a myśmy współfinansowali tę trasę na zasadach partnerskich. Zorganizowane to było według wstępnego jeszcze projektu, który zaświtał Arkowi w głowie, czyli Łódzkiej Sceny Muzycznej i powołania fundacji, która zresztą wydała teraz naszą płytę.
- Mało jest zespołów z takim długim stażem. Życie biegło wam zupełnie bezkonfliktowo?
R: - No, po tych trasach nastąpił mały kryzys i rozprężenie w zespole. Pierwsze i ostatnie w jego karierze, więc właściwie się nie liczy. W wyniku tego rozluźnienia zespół nieoficjalnie nie funkcjonował, czyli nie odbywały się próby, nie odbywały się koncerty, ciężko powiedzieć, dlaczego tak się stało. Chyba nastąpiło pewne zmęczenie materiału.
- I straciliście perkusistę.
R: - Marszałkowski Adam, nasz kumpel, zaczął nagrywać płytę z Comą, naszymi kolegami. Myśmy się w zasadzie troszkę dziwili, jak to sobie chłopaki tłumaczą w ich zespole, mówią do swojego perkusisty: "Bardzo dobrze grasz, stary, ale rozumiesz - on zagra to inaczej". Było to dla nas niezrozumiałe, ale Adam poszedł i bardzo dobrze, że nagrywa, dobry bębniarz był.
A że nie jesteśmy mięczakami przyprowadziłem na próbę Krzysztofa Szewczyka, wtedy jeszcze maturzystę. Gdzieś go usłyszałem i wykonałem telefon. On powiedział: "stary, ale ja mam maturę!" A my: "masz pięć naszych kawałków, naucz się do następnej próby". Przyszliśmy wszyscy na tę próbę a on od razu zagrał "Komin", numer bardzo trudny, dla perkusistów generalnie wyzwanie. I już nam się zaczął podobać. Popracowaliśmy jeszcze nad tuszą, bo był taki jeszcze malutki chłopak, a teraz widać, że jest chłop jak dąb.
- Jestem ciekawa, jaki teraz macie pomysł na promocję nowej płyty?
C: - Właściwie żadnego.
- Właśnie widzę. Wydaliście płytę praktycznie w okresie przedświątecznym i nie ma na niej ani jednej kolędy? Cóż na nietrafiony chwyt marketingowy!
C: - Od razu uczciwie mówię, że każda z piosenek odrobinę trąca kolędą (śmiech).
- Radia trochę się jednak poprawiły od czasu waszego debiutu. Format się znudził, jak grzyby po deszczu wyrosły radiostacje studenckie, powstały niezależne radia internetowe. Trójka powróciła do audycji autorskich, a muzycy, których w ostatnim roku promowała, posprzedawali płyty w złotym nakładzie.
C: - Wiesz co znaczy złota płyta dzisiaj? 10 tysięcy. A jak się wydaje podwójny album, to wystarczy sprzedać tylko pięć. To już jest śmieszne dość, ta złota płyta. Poza tym, nie chodzi wcale o to, ile się sprzeda płyt, ile egzemplarzy dotrze do ludzi, tylko - ile sklepy zamówią od dystrybutora. Bo tak naprawdę złota płyta to jest hologram na okładce, czyli ile za te naklejki zapłacisz. Jak kupisz 10 tysięcy naklejek, to już praktycznie masz złotą płytę.
- Niedługo na rynek pracy trafi pokolenie wychowane na plikach mp3 i darmowej muzyce z internetu. Płyty przestaną być potrzebne?
C: - Zobaczymy, co będzie. Na pewno ktoś znajdzie jakiś patent na mp3, żeby to miało ręce i nogi. Ja jednak wierzę w ludzi, że będą chcieli płyt, bo kupić płytę i ją sobie odtworzyć, powąchać, to zupełnie co innego, niż dostać ją jako dzwonek w telefonie. To jednak jest jakiś rarytasik, chociaż i tak za dużo kosztuje, wiadomo.
- Macie lojalną publiczność, trudne teksty - nie podkładacie im pod nos gotowych rozwiązań, zmuszacie ich mózgi do intelektualnego wysiłku.
C: - Fani są z tych ciekawych świata. Znajdują nas sami, sporo wejść na stronę mamy i znaczną słuchalność w radiach internetowych. Nie doceniliśmy Internetu, bo jesteśmy trochę starzy. Internet nas zaskoczył, w ogóle komputery nas zaskoczyły. Zorientowaliśmy się późno. Media: radio, telewizja - tak sobie, a Internet w naszym przypadku właśnie działa.
W Łodzi doczekaliśmy się dużej publiki, bo koncertowaliśmy tam niemało i jest do nas łatwy dostęp. Żeby przyjechać chociażby tutaj, do Torunia czy Bydgoszczy, trzeba wydać sporo gotówki. A u nas trochę śmierdzi bidą. Chcąc grać tylko za bilety, musielibyśmy dopłacać, jeśli jest sponsor - nie ma problemu.
- A zatem nie można wyżyć z muzyki?
C: - A my właśnie żyjemy. Nie gramy chałtur typowych jak wesela, co to, to nie. Ale grywamy w pubach zajmując się coverami z górnej póły, dla smakoszy. Dajemy lekcje gry na instrumentach. Bo my lubimy ze sobą grać.
- Szczęśliwymi muzykami jesteście, skoro możecie cały swój czas poświęcić temu co kochacie. Harmonogram dnia normalsa: budzi się późnym popołudniem i zaczyna grać?
C: - Albo ktoś go budzi, jeszcze późniejszym popołudniem, bo chce z nim trochę pograć (śmiech).
Rozmawiała Monika Wieczorkowska