Premier zaproponował, a własna partia go poparła, aby referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej odbyło się 11 maja przyszłego roku. Nie ma w tej propozycji niczego szczególnie zaskakującego, o majowym terminie mówi się wszak od dawna i wybierano między 3 a 9 maja, tak aby jakoś połączyć daty symboliczne - uchwalenie Konstytucji 3 maja i rocznicę zakończenia II wojny światowej. Wiele wskazuje jednak na to, że pomysł z 11 maja mocno zdenerwował prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który nie bez racji uważa, że trzeba najpierw zakończyć negocjacje, potem uchwalić specjalną ustawę o referendum, a dopiero na końcu ustalać termin, a więc, że konia trzeba postawić przed wozem, a nie za wozem.
O co więc w tym sporze chodzi? Czy to w ogóle jest spór czy tylko jeszcze jedna, mało ważna różnica poglądów charakteryzująca od dawna tę szorstką przyjaźń prezydenta i premiera. Otóż niewątpliwie chodzi o prestiż. Leszek Miller wyrwał się z datą, by ubiec Aleksandra Kwaśniewskiego. To rząd ma wprowadzić Polskę do Unii, to premier ma być głównym politycznym beneficjentem ewentualnie pomyślnego dla integracji referendum. Leszek Miller pokazuje, że przejmuje inicjatywę i przy okazji poucza prezydenta, że to on jako szef SLD ma większość w Sejmie i w Senacie, a więc żaden termin nie zostanie ustalony bez jego zgody. Premier stara się zresztą od początku swego urzędowania przejąć inicjatywę w sferze polityki zagranicznej i zaprzeczyć tezie głoszonej przed wyborami przez wielu obserwatorów i polityków, że on będzie od spraw krajowych, a sprawami międzynarodowymi faktycznie pokieruje prezydent. Trzeba przyznać, że częściowo mu się to udaje, a przynajmniej stwarza pozory, że mu się to udaje. Nie bez powodu głównym komentatorem polskiej polityki zagranicznej jest dziś doradca premiera Tadeusz Iwiński, a nie minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz, polityk mało partyjny i raczej związany z prezydentem.
Premier ma być może rację, że termin referendum dobrze jest ustalić już dziś, ale ma też rację prezydent, gdy dopomina się o właściwą kolej rzeczy. Ma też rację, gdy dopomina się o swoje miejsce w tych wydarzeniach. Dla wyniku referendum, dla całej kampanii poprzedzającej to wydarzenie o wiele korzystniejszy jest patronat Aleksandra Kwaśniewskiego niż Leszka Millera. Referendum jest sprawą ogólnokrajową i ponadpartyjną, a więc głowie państwa, politykowi cieszącemu się największym społecznym zaufaniem, powinna tu przypadać rola kluczowa. Tak byłoby po prostu lepiej dla sprawy. Wyrywanie sobie terminów i inicjatyw, pouczanie prezydenta, że on bez zgody Senatu opanowanego przez SLD i tak nic nie wskóra, wydaje mi się raczej małostkowe. Zwłaszcza że zanim do tego 11 maja dojdzie rząd ma wiele do zrobienia także na niwie informacyjnej. Jakoś słabo wierzę, że zarazi nas entuzjazmem dla Unii coraz bardziej nużący pan Wołoszański z telewizyjnych wideoklipów. Rządowa kampania najwyraźniej utknęła. Gdy coś utyka, premier Leszek Miller bardzo lubi uciekać się do fajerwerków, tym razem fajerwerkiem miała być data. Tymczasem pokazała głównie, że przyjaźń premiera z prezydentem staje się coraz bardziej szorstka, a spory powstają nawet w tych miejscach, które absolutnie terenem sporów być nie powinny. Dość będzie przecież spierania się z przeciwnikami przystąpienia do UE.
n Autorka jest publicystką tygodnika "Polityka"
Odcienie przyjaźni
Janina Paradowska