W bydgoskiej straży miejskiej dawni koledzy ze służby Marka L. niechętnie wracają do dramatycznych wspomnień z 2003 roku. Właściwie to wracać w ogóle nie chcą. Tak wielka jest trauma, która trwała prawie dekadę. - Nie chcemy o tym mówić - mówi Arkadiusz Bereszyński, rzecznik Komendy Straży Miejskiej w Bydgoszczy.
Do swoich dramatycznych przeżyć nie wraca także sam Marek. Rzecznik strażników prosi, by to uszanować.
Jeden potężny cios
We wrześniowy wieczór 2003 roku Marek z kilkoma kolegami wracał do domu. Tego dnia skończyli już służbę, mundury strażników miejskich zostawili w komendzie. Byli w okolicy ronda Fordońskiego, gdy naprzeciw nich jak spod ziemi wyrosła grupka mężczyzn. Bez żadnego powodu na strażników spadły potężne ciosy.
Dowiedz się więcej: Odrąbał siekierą pół twarzy strażnikowi miejskiemu. Bydgoszczanin zatrzymany po latach
Jeden z agresorów podbiegł do Marka i z całej siły uderzył go siekierą w twarz. Wiele lat później strażnik wyznał, że nawet nie zdążył spojrzeć w oczy swojego niedoszłego kata.
Marek rozpoczął walkę o życie. Diagnoza lekarska to makabrycznie długa lista urazów: zmiażdżone oczodoły, zgruchotana szczęka, podniebienie, kości nosa. Lewego oka nie udało się uratować. Nie mógł mówić, ani jeść. Stracił pół twarzy.
Kilkanaście operacji. Pierwsze ratowały życie. Ostatni etap leczenia to pobyt w klinice Czerwonego Krzyża (Rotes Kreuz) w Kassel. Operacja w niemieckim szpitalu miała kosztować 12 tysięcy euro.
Twardziel
W 2011 roku historię bydgoskiego strażnika pokazał telewizyjny Magazyn Ekspresu Reporterów. Z tego materiału przebijała teza, że komenda straży miejskiej nie chce pomagać poszkodowanemu. - To było niesprawiedliwe - mówi Bereszyński. - Marek dostał wszelkie możliwe zapomogi z pracy. Dwukrotnie zrzucaliśmy się wszyscy na jego leczenie. Był odpis podatku, braliśmy też udział w ogólnopolskiej akcji pomocy.
Marek, rocznik 1970. Już przed tragicznym napadem w 2003 roku uchodził za twardego gościa. Sposób, w jaki przeszedł lata gehenny, potwierdza jego silny charakter. A walczył nie tylko o odzyskanie zdrowia. Ma na utrzymaniu rodzinę. Kryzys nadszedł w 2008 roku, gdy orzecznik ZUS stwierdził, że Marek nie ma prawa do renty.
Po kilku kolejnych ciężkich operacjach odtworzeniowych, które przeszedł w Niemczech, odzyskał wreszcie twarz.
Śledztwo było krótkie, umorzono je po dwóch miesiącach od napadu. Policyjna formułka: "z powodu nieustalenia sprawców". - Dochodzenie umorzono, ale przez cały czas pracowaliśmy nad tą sprawą - zapewnia komisarz Maciej Daszkiewicz z bydgoskiej KWP.
Przełom nastąpił nieoczekiwanie, dwa miesiące temu. Informacje o sadyście, który napadł na Marka wypłynęły ze źródła, którego najwyraźniej nikt dotąd nie brał pod uwagę.
Zobacz też: Ranił bydgoskiego dziennikarza. Dwa najbliższe miesiące spędzi w areszcie
Denuncjator się złamał
Od półtora roku bydgoscy śledczy prowadzą duże dochodzenie w sprawie gangu, którym przez dziesięć lat kierował Tomasz B. Gangsterowi znanemu jako "Kadafi" prokuratura zarzuca handel narkotykami na hurtową skalę. Do tej pory przesłuchano i postawiono zarzuty ponad stu żołnierzom i pomocnikom "Kadafiego".
Jeden z przesłuchiwanych "wysypał się". - Przy okazji śledztwa narkotykowego opowiedział o napadzie sprzed dziesięciu lat - wyjaśnia śledczy Wiesław Giełżecki. - Jego wersję potwierdziło kilka innych osób.
Trop prowadził do 31-letniego Piotra B., który od lat przebywa w Irlandii. W ubiegły piątek B. wsiadł do samolotu w Dublinie, a z bydgoskiego lotniska policja wyprowadziła go w kajdankach. Usłyszał zarzut spowodowania "ciężkiego uszczerbku na zdrowiu" i dostał trzymiesięczny areszt. Grozi mu dziesięć lat więzienia. Strażnicy miejscy nieoficjalnie przyznają, że to zbyt łagodna kwalifikacja.
Marek wrócił do służby. Od niedawna pracuje w obsłudze bydgoskiego miejskiego monitoringu. A od tygodnia jego zwycięstwo jest pełne.
Czytaj e-wydanie »