Marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz zapowiedział, że nie wprowadzi pod obrady propozycji zmian w ordynacji wyborczej czynionych tuż przed wyborami, a prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiedział, że w razie uchwalenia zmian w ordynacji ustawę zawetuje. Tym samym przecięte zostały spekulacje, czy projekt wniesiony przez PSL, a popierany między innymi przez SLD w ogóle ujrzy światło dzienne. Być może przecięta też została praktyka, że ordynację zmieniamy z wyborów na wybory, a jedyną przesłanką kolejnych nowelizacji, zwłaszcza w jednym, kluczowym punkcie są wyniki przedwyborczych sondaży. Chodzi oczywiście o zmianę systemu przeliczania głosów na mandaty, który albo dodaje większym, albo dodaje miejsc w Sejmie mniejszym.
Tym razem to ludowcy, patrząc z coraz większym przerażeniem na sondaże, doszli do wniosku, że system d Hondta, preferujący duże ugrupowania, a także różnicę między wyraźnym zwycięzcą wyborów a ugrupowaniem następnym, trzeba zmienić na system Saint League, który premiuje mniejszych. Za tą propozycją zaczął się opowiadać SLD, który wprawdzie na początku tej kadencji przeforsował przywrócenie d Hondta, ale teraz też widzi, że balansuje na 5 proc. progu, poza którym rozpościera się pozaparlamentarna pustka i gotów jest poprzeć to, co wcześniej bezlitośnie krytykował. W ubiegłej kadencji Sejmu to właśnie Sojusz, którego notowania wręcz szybowały w górę walczył o d Hondta, ale przegrał, gdyż rozsypująca się AWS próbowała ratować się zmianą systemu przeliczania głosów na mandaty tuż przed wyborami. Teraz w ten sam sposób próbuje się ratować Sojusz. Doprawdy SLD aż nazbyt wiernie powtarza drogę, jaka przeszła Akcja, po której nic już dzisiaj nie pozostało.
Majstrowanie przy ordynacji tuż przed wyborami stało się niedobrym zwyczajem polskiej demokracji i bardzo dobrze się stało, że dwie najważniejsze osoby w państwie powiedziały: stop, dość tej zabawy, reguły gry ustalono na początku kadencji i trzeba ich dotrzymywać bez względu na aktualną pozycję ugrupowań. Były prawie cztery lata, by troszczyć się o notowania. Jeżeli są one dziś niskie, nie jest to wina ordynacji. Przy okazji warto jednak zauważyć, że były pomysły, które należało zrealizować, ale nic nie zrobiono, by stały się przepisami prawa. Otóż wniesiony został przez prezydenta projekt zmiany ordynacji wyborczej do Senatu polegający na tym, by wybierać senatorów w okręgach jednomandatowych. Ta zmiana była logiczna, zwłaszcza w czasie, gdy o okręgach jednomandatowych do Sejmu tyle się dyskutuje, gdy mają one coraz większą grupę zwolenników, a dla Platformy Obywatelskiej stały się jednym z zasadniczych postulatów konstytucyjnych.
Można je było bez większego ryzyka wprowadzić i zmienić powszechnie krytykowaną sytuację, że bardzo duże województwo ma tylu senatorów, co województwo najmniejsze. Okręgi jednomandatowe akurat do Senatu bardzo pasują. Ponadto można było wypróbować, jak sprawdzają się takie okręgi w praktyce. Czy rzeczywiście powodują, że do parlamentu nie dostają się wyłącznie partyjni nominaci, czy nie są polem dla korupcji, kogo ludzie wybierają na reprezentanta swojego okręgu. Tymczasem stracono ponad dwa lata na dyskusję, że byłoby dobrze w ten właśnie sposób ordynację senacką zmienić, a gdy przyszło co do czego, wzięto się za zmianę przeliczania głosów na mandaty w wyborach do Sejmu. O niewielkiej choćby próbie usprawnienia Senatu zupełnie "zapomniano". Ordynacje wyborcze nigdy nie rodzą się w politycznej pustce, zawsze towarzyszą im polityczne spory i kalkulacje. Tym razem jednak sporu nie było. To na co pozornie zgadzali się wszyscy, upadło praktycznie bez dyskusji. To, co jest nieprzyzwoitą manipulacją, próbowano forsować. Czy obywatel może mieć zaufanie do tak uprawianej polityki? Dobrze, że zasadom wierni pozostali prezydent i marszałek.
Podwójne weto
Janina Paradowska, "Polityka"