
Bo zapomnę potem, czy w Bydgoszczy juz stoi choinka na Starym Rynku? Tutaj już tak. Wprawdzie została wkomponowana w palmy i nie jest świerkowa, a do tego jest sponsorowana przez browary, ale jest!
Z Huehue wyruszyłyśmy dość późno, bo postanowiłyśmy wymienić więcej pieniędzy i wypić kawkę w Cabana de Cafe, o czym wspomniałam już w poprzednim wpisie. lektura lokalnych gazet, a tam “dwukropek" złapano bandę porywająca od jakiegoś czasu dzieci dla okupu i zdjęcie złapanych - trzech facetów i dwie kobiety, zastrzelono kierowce autobusu i zdjęcie przedziurawionej kula szyby, złapano złodziei i zdjęcie trzech, a możne czterech spokojnie wyglądających nastolatków. I tak prawie cala gazeta, która dopełniało wręczenie latynoskich nagród Grammy.
No i tak zaczęłyśmy dzień, starając się siadać w chicken-busie raczej z dala od kierowcy i przedniej szyby. Zresztą okazuje się, ze chicken-busy sa najbezpieczniejsze w podróżowaniu. A dlaczego? Bo na autobusy pierwszej klasy i deluxe napadają rozbójnicy po drodze. Zatrzymują go terroryzując kierowce, a potem przetrzepują cały autobus. A ze turyści rzadziej wybierają chicken-busy, a przynajmniej wybierają je turyści z cieńszym portfelem, to bandyci rzadko się na nie porywają.
Na terminalu dość szybko namierzyłyśmy busika do Solomy. Ale zanim wyruszył w trasę przez pół godziny nasz bus był okupowany przez dworcowych sprzedawców - orzeszki, kanapki z kurczakiem, woda butelkowana, wszelkiego rodzaje napoje w kolorach od jasnożółtego przez zielony aż do niebieskiego, tacos na zimno i również na zimno frytki, za to z ketchupem i majonezem, cukiereczki, owoce, gumy do żucia, zegarki na rękę i… właściwie supermarket nie wstając z siedzenia.
Do Solomy jechałyśmy już przez góry. Choć nawet tego nie planowałyśmy. Po prostu zapomniałyśmy dokładnie zbadać mapę fizyczna na obecność gór. I wyszło na to, ze ciągnie kozice w góry, bo trafiłyśmy na jeden z najbardziej górzystych rejonów kraju, ze nie wspomnę, zapomnianych.
W busiku towarzyszyło nam stale nadawanie pana, który ciągu pierwszej godziny z 2,5 godz. podroży wlał w siebie (a było ok. 10 rano) dwie setki białego rumu, które nieudolnie dolewał do puszki z czymś w rodzaju coli. No i automatycznie co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, bo pan musiał skorzystać z bano (toaleta) w naturze, co ograniczało się do wyjścia z busika i odwrócenia tyłem do niego.
Ciekawa była tez babcia, która określiłyśmy “rewolucyjna". Była bardzo rezolutna, od razu z nami zagadała, miała wyraziste quazi-złote kolczyki i kaszkiet w panterkę typu Fidel Castro.

A propos zagadywania. Jeśli myślicie, ze nasza kiepska znajomość hiszpańskiego to problem, to się mylicie. Problemem jest, ze nie wszyscy tutaj mówią po hiszpańsku. Hiszpanki to pikuś. Spróbujcie pogadać w jednym z języków Majów. Nie sądziłam, ze takie języki się jeszcze ostały. Mamy trochę nagrań na komórce. To takie przerywane gdakanie, które brzmi, jak języki obcych z filmów science-fiction. Niesamowite.
Około polowa społeczeństwa Gwatemali to tzw. Latynosi, czyli Latynosi z domieszka krwi konkwistadorów i tym się w Gwatemali powodzi dużo lepiej niż pozostałym. A pozostali to Majowie. Mówią chyba kilkunastoma językami. Żyją bardzo biednie. A władza chyba nie bardzo o nich się martwi.
Co ciekawe oni się o władze tez za bardzo nie martwią. Wyobraźcie sobie, ze w pierwszych demokratycznych wyborach po 40 latach, w 1999 roku wybrali na prezydenta Alfonso Portillo, gościa, który przyznał się do morderstwa (potem twierdził, ze to w samoobronie). Przekonywał I chyba przekonał Gwatemalczyków mówiąc, ze w związku ze swoja kryminalna przeszłością będzie wiedział, jak sobie poradzić z przestępczością w kraju. Jak się domyślacie nic z tego nie wyszło. Kraj pogrążył się w jeszcze większej korupcji.
A wracając do naszej podroży, z Solony natychmiast przesiadłyśmy się do chicken-busu. No i nas wytrzęsło za wszystkie czasy, a przynajmniej wtedy nam się wydawało, ze już wiemy wszystko o wytrząsaniu. Za Soloma bowiem skończyła się droga asfaltowa i ten wielki autobus piął się w gore slalomem, potem zjeżdżał niżej i znowu slalomem, a w dol po kilkadziesiąt jeśli nie kilkaset metrów. I co kawałek znak z napisem “curva peligrosa" czyli “niebezpieczny zakręt". Trudno było powiedzieć, czy się bardziej boimy, ze spadniemy w przepaść, czy ze, w związku z tym, ze nikt nie wie, gdzie jesteśmy, nasze ciała zostaną tam na zawsze, czy tez skupiałyśmy się na tym, żeby nie zwymiotować od tego ciągłego kręcenia i trzęsienia w autobusie.
Ale dojechałyśmy w końcu do San Mateo ok. 16.30. Najpierw hotel - San Pablo, potem spacer po wiosce. No i juz wiemy, co to znaczy zapomniana przez świat dziura.
San Mateo zamieszkane jest prawie w całości przez Majów z plenienia Chuj (czyt. czuk). I tym właśnie językiem się głownie posługują. Poza hiszpańskim znają jeszcze kilka fraz w języku angielskim, które za nami wykrzykiwali, chyba nie dokładnie wiedząc, co to znaczy. Cytuje “hallo, baby", “what's up" i “son of a bitch". Nie pomogło nawet kiedy powiedziałyśmy im, ze “no somos americanas". Ale powiedziałyśmy to po hiszpańsku a nie po Chuj, wiec pewno nie zrozumieli.
Piątek wieczór, gdy tylko się ściemnia nie ma w ogóle światła na ulicach, wiec nic nie można robić. Piątek wieczór, wszystko zamyka się ok. 20. Zjadłyśmy jakiegoś zimnego kurczaka z zimnymi frytkami, potem po kawałku czekoladowo-różowego ciasta i co… no co tam robic.
Dopóki było jasno oglądałyśmy, jak chłopaki graja w koszykówkę. A potem… no to wracamy do hotelu o godz. 18. (Tak, tak, w Gwatemali się wyśpisz!)
I tu problem. Bo wejście do hotelu, to, przez które wchodziłyśmy wcześniej, jest zamknięte. Pukamy w drzwi i nic. I nie wiemy, jak się dostać do hotelu. Co więcej nie miałyśmy nawet ze sobą śpiworków, gdyby nam przyszło spać na dworze, a przypominam, ze to góry, dość wysoko i zimno, nawet bardzo zimno. W końcu dostałyśmy się do środka przez drzwi u sąsiadki, która była bardzo zdziwiona, dlaczego tedy. Rano bowiem okazało się, ze główne wejście było z tylu budynku.
I znowu dziwne dźwięki. Surowość tego miejsca powodowała, ze nie czułyśmy się tam zbyt swojo. Drzwi na kłódkę, łózka twarde z dwoma kocami dla każdej.
No nic, lekcja hiszpańskiego na dobranoc w piątek wieczór i śpimy.
Wstałyśmy na autobus o 7 rano. I dalej przez góry do Barillas (15 Q). Tam natychmiast nas przejęto do Playa Grande. Wiedziałyśmy, ze najprawdopodobniej pojedziemy pick-upem, bo tam już są takie drogi (przypominam, ze asfalt pożegnałyśmy już za Soloma), ze tylko tego typu pojazdy sobie radzą. Nie wiedziałyśmy jednak, ze pick-up będzie tak pełen, ze nie będzie nawet gdzie się chwycic i ledwo gdzie postawi8c stopy.
Nasze plecaki były już jednak przywiązane do kabiny. Aga ledwo zdążyła wskoczyć na pakę. Dosłownie dopchnięto nas.
Po 10 minutach miałam całkowicie dość tej jazdy. Ręce wyginałam na tysiąc sposobów, żeby tylko się nie poobijać o rury od plandeki i nie wypaść, choć to drugie raczej mi nie groziło.
Jest już po 22, zamykaja ta kafejke, wiec koncze. Moze jutro z Puerto Barrios cos uda mi sie dorzucic.
A to zdjecie znad laguny w poblizu Playa Grande, ale o tym… mam nadzieje juz jutro.