Wstałem jak zwykle. I jak zwykle przed poranną kąpielą sprawdziłem instalację elektryczną prysznica oraz w sedesie. Czysto. Ale już przy goleniu coś mnie tknęło - z lustra nie gapiła się na mnie poczciwa gęba, ale twarz zniewolonego, udręczonego pismaka. I przybrała wstrętny grymas mafijnego układu. Czerwone oczka świdrowały bez sensu, jakby szukały odpowiedzi na kluczowe pytanie Jarosława Napoleona Kaczyńskiego: "Kto jest twoim mocodawcą?!".
Przy śniadaniu zakrztusiłem się nie na żarty: pasztetowa okazała się być kupiona w niedzielę, w dodatku w hipermarkecie. Oczywiste więc, że była wstrętna, nawet pies jej nie tknął. W radiu jakiś komuch skrzyżowany ze złodziejem z PO bredził coś o zagrożeniu finansów IV RP. Natychmiast przypomniałem sobie, że od trzydziestu lat przyjaźnię się z pewnym urzędnikiem NBP, który zna osobiście Mengelego polskiej gospodarki - Leszka B. Boże... Natychmiast zerwać kontakty. Błyskawicznie zatarłem w komórce wszelkie ślady po koleżce Mengelego i zjadłem billingi. Opamiętanie przyszło dopiero w portierni gazety. Klucze wydał mi (że też wcześniej na to nie wpadłem) emerytowany wojskowy, dorabiający w firmie ochroniarskiej. Szczęście w nieszczęściu, bo mógł to być emeryt z MO lub SB.
Włączając komputer zacząłem się zastanawiać, kto właściwie ma dostęp do redakcyjnej sieci. I gdzie trafia jej końcówka? Do ABW, CBŚ, CBA? Na wszelki wypadek usunąłem z twardego dysku wszystkie fotografie dziewcząt (skłamałbym mówiąc, że ubranych). I wtem - oczom nie wierzę: e-mail z zaproszeniem na konferencję prasową lekarzy. Boże, to oni jeszcze nie w kamaszach? Pobiegłem do szefa oświadczając, że z żadnymi konowałami nie chcę mieć osobistego kontaktu. Póki nie wyjdą z układu. I już, już przystępowałem do pracy, gdy zadzwonił telefon. - Tu Izba Wydawców Podręczników Szkolnych. Protestujemy przeciw działaniom rząd... - rzuciłem słuchawkę.
Ale do pokoju wszedł znajomy adwokat. Oczywiście, udałem, że go nie widzę. Nie dość, że papuga, to jeszcze jest blisko z sędziami, a może nawet prokuratorami. Udałem, że jestem zajęty studiowaniem "Myśli wszystkich Jarosława N. Kaczyńskiego". Ale "Myśli" szybko się skończyły, bo tak na serio była w nich tylko jedna: "Układ!!!". Uratował mnie telefon, niestety od żony: - Nie ma gazu, interweniuj! Rurę niech przeciągną z sąsiedztwa, powiemy że to rura z prądem...
Południe, konferencja prasowa w urzędzie wojewódzkim. Ostentacyjnie wyszedłem, bo prowadził ją jakiś zomowiec i pijak ze służby cywilnej. Jeszcze usłyszałem, jak ktoś pyta o Herr Kurskiego, czy ten spuszczał spodnie przed Giertychem... Fuj.
Odpaliłem samochód, radio relacjonowało spotkanie Romka Napoleona II Giertycha z ludnością w Siedlcach. Spokojny, rzeczowy ton prawnika (ale tego poza ukladem) podziałał na mnie uspokajająco: "Dziennikarze mienią się autorytetami moralnymi, a tak naprawdę to szuje!". Przełączyłem na Radio Maryja. Wreszcie spłynęło na mnie prawo i sprawiedliwość.
Dzieje, dzieje, dzieje - co się z wami dzieje? - pytał za komuny Stanisław J. Lec nie przewidując, że wszystko jeszcze przed nami. O, przepraszam, Lec to był, no, ten, wiecie... na "Ż".
Rura z prądem
Jacek Deptuła
To był paskudny dzień. Jeden dzień z życia dziennikarza.