- Studiował pan radiolokację i socjologię. Podobno chciał pan być też baletnikiem?
- Nic mi o tym nie wiadomo (śmiech). Baletować baletowałam, przyznaję, ale miało to trochę inny charakter (śmiech).
- Mając tak poważne wykształcenie, zdecydował się pan jednak na kabaret. Da się z tego wyżyć?
- Da się.
- To znaczy, że młodzi kabareciarze, mogą spokojnie poświęcić się tylko temu zajęciu?
- Spokojnie nie. Bo sztuką jest robić bardzo dobry kabaret, na który inni chcą kupować bilety. Obecne kabarety utrzymywane są z pieniędzy telewizji albo są dofinansowywane. A ja prowadzę kabaret wyłącznie za bilety i nigdy w życiu państwo polskie nie dołożyło do mnie ani złotówki. Trzeba robić taki kabaret, żeby się utrzymywać z biletów. Wtedy jest to prawdziwy zawód.
- A w czasach, kiedy pan zaczynał, dało się żyć z kabaretu?
- W pewnym stopniu tak. Inaczej dawno bym odpadł z tego zawodu.
- A jest sens robić kabaret dla samych pieniędzy?
- Jeśli się ma taki talent (śmiech). Uprawianie zawodów artystycznych jest pewnego rodzaju hobby w dzisiejszym świecie. Ludzie uczą się zawodów realnych, natomiast uprawianie sztuki, nie tylko kabaretu, to jest pewien luksus w dzisiejszym świecie.
Chociaż kiedy zaczynałem, to też był to luksus. Dlatego mam trzy zawody poważne: jestem oficerem radiolokacji, mam wykształcenie elektroniczne i magisterium z socjologii. Na początku nie wiedziałem, kim będę, więc na wszelki wypadek uczyłem się wszystkiego. Przede wszystkim chciałem walczyć z imperializmem jako oficer i tego uczyłem się najdłużej, bo w wojsku byłem aż 9 lat. Zawód artysty kabaretowego wybrałem świadomie, już po otrzymaniu różnych wykształceń. W pewnym momencie zorientowałem się, że w gruncie rzeczy jest to najprzyjemniejsze zajęcie, które mi grozi w życiu.
- PRL dawał bardziej zarobić niż czasy współczesne? Było śmieszniej?
- Każde czasy są śmieszne. PRL był inny, teraz jest inaczej. Dla satyryka nie ma jednak większej różnicy, bo zawsze w każdym ustroju bywają widoczne jakieś ludzkie przywary, które można wyśmiać.
- Czy jako artysta kabaretowy czuł się pan w PRL-u wrogiem partyjnym?
- Nie.
- Ale bali się pana...
- To zupełnie odrębna sprawa. Ja prowadzę kabaret od początków mojej działalności po to, żeby się bawić, wprowadzić nastrój optymizmu i żeby tę działalność kabaretową traktować jako pewne uczestnictwo w tzw. wspólnocie śmiechu. Nigdy nie przyświecały mi złe intencje. Nigdy też nie chciałem swoimi programami atakować czy prześladować. Ale tak się stało, że kiedy mój kabaret w klubie studenckim "Hybrydy" zaczął przerastać możliwości cenzury i moce umysłowe władzy ludowej, władza zaczęła mnie traktować jak wroga. To, że oni bali się śmiechu, to był ich problem, nie mój. Ja starałem się być człowiekiem dowcipnym i interesującym dla widowni, żeby ta kupowała bilety. Natomiast władza ludowa, jak się okazało, bała się mojej ironii i zaczęła mnie prześladować. Trwa to zresztą do dzisiaj. Byłem nawet w czarnej księdze cenzury wpisany jako wróg. Mam też otrzymane z IPN donosy na mój kabaret. Nieprawdopodobne ilości bredni! Jak strasznie mnie wtedy postrzegano: jako totalną opozycję, wroga władzy ludowej, który chce sojusze polskie zrywać. Straszne oskarżenia padały, co jest dla mnie dużym odkryciem, bo niedawno otrzymałem meldunki ubeckie. Myślę, że zrobię z tego kiedyś książkę. I będzie to na pewno bardzo zabawna książka.
- Zdarzyły się takie cenzury, że otrzymywał pan z powrotem puste kartki?
- Nie, tak groteskowo to nie było. Po prostu wstrzymywali tekst. Tekst nie idzie i go nie ma.
- Jak się omijało cenzurę?
- Inteligencją.
- Miał pan jakiś patent?
- Wynalazłem taki sposób mówienia, żeby publiczność wiedziała o co chodzi, a żeby w tekście tego nie było. To był tzw. język ezopowy. Opowiadało się jakąś bajkę, która mówiła o czymś innym, a dotyczyła naszego życia i o tym cała publiczność wiedziała.
To była taka zabawa z cenzurą. Przychodzili panowie na przedstawienia i jeśli nie znaleźli tego, co było ważne w tekście, to podsłuchiwali reakcję publiczności i zaczynali kapować. Wtedy też skreślali mi teksty. To była cała skomplikowana procedura ogłupiania cenzury. Nie zawsze się udawała, dlatego też miałem dużo przerw w życiu artystycznym, kiedy mnie zupełnie skreślano i nie mogłem występować.
- Władza bardziej bała się ośmieszenia niż konkretnych zarzutów?
- Ludzie w ogóle boją się śmieszności, więc jestem zagrożeniem dla wielu z nich i dlatego dorobiłem się wielu wrogów. Dotknąłem niektórych w miękkie podbrzusze i mają mi to za złe.
- A jak jest dziś?
- Dzielne SB i niezdolni koledzy pilnują, żebym nie rozwinął skrzydeł.
- Czy dziś też ktoś obawia się pana kabaretu?
- Cechą mojego kabaretu jest to, że pokazuje w jaki sposób postrzegamy władzę. W tym roku już mają do mnie pretensję, dlaczego ja za dużo mówię o PO, a nie o PiS, ale proszę zwrócić uwagę, że rządzi Platforma, więc ja się śmieje z władzy. Ja z opozycji nawet w PRL-u się nie śmiałem. A kogo w danym okresie dziejowym się postrzega w satyrze, to jest sprawa potrzeb danego artysty i jego motywacji. A żeby mieć silną motywację, trzeba być zaangażowanym w sprawy polskie. Jak człowiek ma do tego emocjonalny stosunek, to się angażuje i ma ochotę, żeby to robić, a jak mu to jest obojętne, to po co w ogóle robić kabaret. Zawsze są tacy ludzie, którzy pobudzają artystę do ironii, a są też tacy niewyraźni, których się pomija.
- A śmieje się pan z siebie samego?
- Też mi się zdarza. Ale trudno mnie rozbawić, bo ze względów zawodowych znam mechanizmy rozbawiania.
- Co trzeba zrobić, żeby pana rozśmieszyć?
- Być oryginalnym. Śmieszą mnie oryginalne żarty, zaskakujące. Bardzo rzadko śmieje się w kinie, bo większość filmów komediowych robionych jest ze świata idiotów. Mnie śmieszy znacznie bardziej wyrafinowany humor. A już w ogóle mnie nie śmieszą młode kabarety, które są popularyzowane w ostatnich latach, bo to taki humor z klatki schodowej albo z piaskownicy na blokowisku. Mechanizmy śmiechu są różne. Zawsze był humor elegancki, jak "Myśli" Pascala czy maksymy Stanisława Jerzego Leca i zawsze był humor prymitywny, prostacki i byle jaki. I tak jest do dziś.