Dochodziło właśnie południe, gdy na dworzec w Gelsenkirchen, które to miasto po kompromitacji z Ekwadorem, pamiętam jak zły szeląg, wjechały dwa pociągi. Bodajże z Berlina i Duesseldorfu.
Było na co popatrzeć
Na sąsiadujące z sobą perony wylała się fala Meksykanów. Siermiężny i szary dworzec, w mgnieniu oka, zrobił się hałaśliwy, radosny, przede wszystkim jednak zielony. Przybysze z Meksyku, znakomicie zorganizowani, zeszli do dworcowych podziemi i w specjalnie dla nich uruchomionych przechowalniach, pozostawili większe i podręczne bagaże. Kilka minut później zameldowali się w pełnym rynsztunku na przydworcowym placu. Zaczęli przygotowania do fiesty.
Było na co popatrzeć. Reprezentacyjne koszulki z nazwiskami ulubieńców to już nic nadzwyczajnego. Kobiety - z narodową flagą zwisającą u szyi lub opasująca ramię, to już trendy tych mistrzostw. Mężczyźni - w obowiązkowym i dostojnym zarazem sombrero na głowach. Ale jakim? Rondo o średnicy minimum 70 centymetrów, obowiązkowo ręcznie wyszywanym, zdobionym cekinami w rożnych odcieniach. I do tego "mundurek" - pancho, o żywych kolorach, nakładane przez głowę. Wkręciłem się w ten tłum, bo brakowało mi w tym towarzystwie osoby pośród wszystkich najważniejszej. - Jest! - krzyknąłem w sobie, bo wyłonił się z ciżby wreszcie prawdziwy Manolo. Przybrany był od stóp do głów, a sombrero - przyozdobione piłeczkami i znaczkami - podtrzymywał sznurkiem osadzonym na kościstym podbródku. No i targał, z niewielkim udziałem jakiegoś amigo, potężny bęben. Gdy przystanęli, z niewielkiego etui wyciągnął, grube jak parówka, cygaro. Zaciągnął się nim, potem mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. Musiała być to zachęta do sportowego okrzyku, bo po całej okolicy rozległo się: - Mexico, Mexico. Gdy z liczną grupą dziennikarzy wyruszaliśmy autobusem, fani Meksyku, prawie jak w szyku wojskowym, maszerowali na Arena auf Schalke.
Szczęśliwy człowiek
Na boisku przykrytym, po raz pierwszy w tym turnieju, dachem inicjatywa należała już do Portugalczyków. Zaatakowali od pierwszych sekund. Była dopiero 5. minuta, jak Sabrosa pociągnął lewą stroną boiska. Lekko i swobodnie minął dwóch obrońców rywali, a gdy Marquez już szykował się do faulu taktycznego, wycofana piłka trafiła do nogi Maniche. Człowiek od czarnej roboty w ekipie brazylijskiego trenera Scolariego uderzył piłkę bez namysłu. Sanchez zareagował dopiero, gdy potrząsnęła siatką. A przecież jeszcze nie tak dawno Maniche przechodził depresję z powodu pobytu w Moskwie. Radość życia i zapewne gry przywrócił mu dopiero Roman Abramowicz, zapraszając na Stamford Bridge. Gdy Portugalczyk kątem oka zerkał na powtórkę z telebimu, zaszokowani przebiegiem wydarzeń fani ekipy "El Tri" nerwowo spoglądali w telewizory umieszczone na miejscach prasowych, gdzie pokazywano rozgrywany równolegle mecz Angola - Iran. Tam było, na szczęście, bez bramek.
Gra podopiecznym argentyńskiego trenera La Volpe wciąż się nie kleiła. Raz tylko Bravo wsadził nogę niemal w spodenki Fernando Meiry. - Ole, Ole, Ole! - zaintonowali Meksykanie, którzy trybuny "wigwamu" w Gelsenkirchen wypełnili niemal w całości. Inicjatywa nadal była pod stronie Portugalczyków. I znów Sabrosa przypomniał o sobie. W polu karnym ręką zagrał Marquez i sędzia wskazał na punkt oddalony od meksykańskiej bramki o 11 m. Sanchez próbował naśladować naszego Jerzego Dudka, ale na nic to się zdało. 0:2 przegrywali potomkowie Azteków.
Ale chóralne: - EeeeeeeGol!" przebudziło graczy Meksyku. Po dośrodkowaniu z rzutu rożnego najwyżej w polu karnym Portugalii wyskoczył Fonseca i strzałem głową z 5 m nie dał żadnych szans bramkarzowi Ricardo. Była 30. min gry i w pełni zasłużone trafienie dla Meksyku. Gracze "El Tri" wrócili do gry. Przed przerwą zespoły odgryzały się akcja za akcję. Bez efektów bramkowych. Ale dobra gra z obu stron podobała się kibicom. Zadowolenie wyrażali "meksykańska falą".
Nieszczęścia chodzą parami
Po zmianie stron dopiero od 50. min dwa groźne strzały oddali piłkarze Meksyku. Ale za moment mogli być w "siódmym niebie". Znów ręką w polu karnym, tyle że portugalskim, zagrał Miguel. Słowacki sędzia Michel bez wahania wskazał na "wapno", a Bravo nie zawahał się, żeby ustawić na nim piłkę. Podbiegł i huknął... w publiczność. Futbolówka poszybowała pod sam dach widowni, a zrozpaczony fan "El Tri" błyskawicznie zagarnął ją do plecaka. Cztery minuty później kolejny cios dla Meksyku. Drugą żółta kartkę, tym razem za próbę wymuszenia rzutu karnego, ujrzał Perez i powędrował do szatni.
Meksyk grał od tej pory w "10". Ale ważniejsze było to, że Angola prowadziła 1:0. Meksykanie starali się doprowadzić do wyrównania. Ale każda ich akcja, nie była starannie przygotowana, więc uspakajała portugalskie serca kibiców. Gdy w Lipsku padł wyrównujący gol, w piłkarskim namiocie w Gelsenkirchen zaczęła znów ruszyła "meksykańska fala". A jedno sombrero zawisło nawet na jednym z dźwigarów podtrzymujących dach.