Zbierają na wino, na fajki, karmę dla psa, ubranka dla dziecka. Każdego dnia kilka żebrzących osób zatrzymuje mnie na ulicy. Jak odróżnić tych, którzy są naprawdę w potrzebie od zwykłych naciągaczy? Staram się, nie zawsze wychodzi. Bo przecież nie można uogólniać.
Przeczytaj także:Bydgoszcz zalewa plaga żebrzących
To nie jest tylko nasz problem. W każdym kraju w Europie sytuacja wygląda dość podobnie. I nikt jeszcze nie wpadł na to, jak sobie z tym ostatecznie poradzić. Stanowisko Watykanu w tej sprawie jest takie, że żebractwo jest prawem, którego nie wolno odmówić osobom ubogim.
Ciężko się z tym nie zgodzić. Gorzej, gdy okazuje się, że żebractwo jest swoistym sposobem na życie. Jak to możliwe? A możliwe. Zdarzają się osoby, dla których żebranie to właściwie praca. Rano przebierają się w "służbowe" ubrania i wyruszają na miasto. Są w stanie zarobić nawet 100-150 zł dziennie. Niezła stawka. Prawie 20 zł za godzinę, jeśli przyjąć, że to pełnoetatowa sprawa. Bo po co iść do pracy, postarać się trochę?
A jak czasem bez sensu wdam się z takim w dyskusję, to jeszcze mi się oberwie. Wytoczy ciężkie działa z cyklu "Paru groszy żałuje, co za baba", albo "Taaak, to najlepiej niech zdechnę z głodu".
Czasem trudno odróżnić kogoś w potrzebie od kogoś, kto chce mieć na wódkę. Ale to zazwyczaj widać. Wystarczy chociażby zaproponować kupno jedzenia. Jeśli nie skończy się na wulgarnych inwektywach, możemy mieć pewność, że warto pomóc. Tylko, co to da na dłuższą metę?
Czytaj e-wydanie »