Całe zdarzenie miało swój początek w listopadzie zeszłego roku, kiedy to nasz Czytelnik zbyt szybko pędził swoim samochodem Szosą Bydgoską. Wykroczenie zarejestrował fotoradar straży miejskiej. Tadeusz Walter pokornie przyznał się do winy i zgodził na tzw. mandat zaoczny, który po czasie miał dotrzeć pocztą na jego adres. Przez kilka miesięcy o sprawie było cicho. Po pół roku ukarany kierowca dostał pocztą mandat. Pan Tadeusz długo nie zwlekał i cztery dni później zapłacił 200 złotych kary. Ale i tak się spóźnił.
Dlaczego? Mandat był wystawiony siedem dni wcześniej niż informacja ta dotarła do głównego zainteresowanego. Przepisy są jednak bezlitosne. Mandat trzeba owszem zapłacić w ciągu 7 dni, ale nie od daty dostarczenia listu, tylko od wystawienia mandatu przez strażników. Krótko mówiąc: w praktyce nasz Czytelnik miał zaledwie kilka godzin na zapłacenie mandatu.
Niestety takie są przepisy i trudno z nimi polemizować. Nurtuje jednak tylko pytanie: dlaczego mandat do odbiorcy trafił tak późno, bo po siedmiu dniach po jego wystawieniu? Czy to wina poczty czy może opieszałość strażników miejskich?
Nasz Czytelnik zapewnia jednak, że nie zwlekał z odbiorem mandatu. Efekt jest taki, że sprawa trafi do Sądu Grodzkiego, a wtedy zapewne na 200 złotowym mandacie się nie skończy.