Ile w panu Polaka, a ile Amerykanina?
- To trudno tak dokładnie zważyć. Całe moje dorosłe życie właściwie spędziłem w Ameryce. To może zabrzmi dziwnie, ale ja mogę śmiało powiedzieć, że pewnych rzeczy nigdy w Polsce wcześniej nie robiłem. Na przykład nie jeździłem samochodem. Bo jak wyjeżdżałem do Ameryki, to na malucha nie było mnie stać. Prawdziwie w Polsce nie kochałem, nie zarabiałem też prawdziwej forsy. I to na pewno rzutuje na mój sposób myślenia, na nietypowe dla Polaka zachowania. Na przykład - nie narzekam na wszystko, nie pytam na kogo głosowaliście i jaki jest wasz status, bo to tam nikogo nie obchodzi. Nie jestem też ślepo zapatrzony we wszystko co polskie. Cenię to i złoszczę się, gdy widzę, jak nas Amerykanie nie doceniają, ale wiem, że od samego narzekania to się nie zmieni. Tak jak niewiele da to, by przekonywać kierowcę w amerykańskim autobusie, że następny przystanek, to nie stacja "Kościuszka", tylko "Kościuszko". On wie swoje i dla niego nie ma znaczenia, kim dla Polski był ten generał.
- Przyjechał pan z wykładami do Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy. Ma pan smykałkę do biznesu?
- Trochę tak, trochę nie. Pojechałem do Ameryki mając w kieszeni pożyczonych 200 dolarów. I dosyć szybko te pieniądze pomnożyłem. Przy okazji - te 200 dolarów właścicielowi oddałem. Przez pięć lat miałem swój własny biznes budowlany. Na Manhattanie remontowałem i malowałem domy. Tam stoją 54 wieżowce wyremontowane przeze mnie. I naprawdę byłem wtedy dumny z tego, że ze stania na drabinie miałem ponad 60 dolarów dziennie.
A dlaczego mówię, że trochę tej smykałki nie mam? Dlatego, że zabrakło mi odwagi, by te zarobione pieniądze zainwestować tak jak chciałem. Pojechałem na giełdę i mówię: mam 10 tys. dolarów i chcę za to kupić akcje firmy Microsoft. A facet mi mówi: drogie są, dostaniesz tylko sto. Kup szwedzki Beton. Jest tani i na pewno zarobisz. Upierałem się przy Microsofcie, ale w końcu dałem się przekonać. I źle zrobiłem. Bo szwedzki Beton w końcu zbankrutował, a sto akcji Microsoftu w niedługim czasie osiągnęło wartość 850 tys. dolarów. I od tamtego czasu nauczyłem się, że trzeba zawsze robić, to co podpowiada serce. I do czego jest się przekonanym.
- Jechał pan do Ameryki przekonany, że się dorobi? I forsy, i sławy? - Tego nie wie się nigdy. Życie przecież to taki pociąg. Wychodzi człowiek na peron, wsiada, a gdy ten pociąg rusza - nigdy nie ma pewności dokąd zawiezie. Mogłem pracować w jakimś "Głosu Sanoka", bo tak przepowiadał nam na I roku studiów dziennikarskich jeden z wykładowców. I kpił: myślicie, że korespondentami zagranicznymi zostaniecie, nie? A ja wtedy pomyślałem: niby dlaczego nie? Będę korespondentem. I to w Ameryce!
- Szybko zachłysnął się pan tą Ameryką?
- O, tak. Po dwóch latach wydawało mi się, że wiem o niej wszystko. Od razu książkę chciałem pisać. Ale potem uznałem, że ten pomysł musi we mnie dojrzeć. I tak dojrzewał aż do czasu, gdy wygasł mój kontrakt korespondenta dla TVP i mi go nie przedłużono.
- Naraził się pan komuś? Mówiło się, że to Dorota Warakomska pana skreśliła...
- Może. Nie wiem, jak było naprawdę. Rzeczywiście mówiło się, że mnie nie lubi. Ale to chyba za mało, żeby skreślać człowieka. Nie sympatie i antypatie powinny decydować o tym, kto jest dobry w biznesie. Tylko to, co ktoś potrafi zrobić.
- A pan potrafił? Niektórzy mówili, że trzeba było pana ciągnąć za uszy, że sam pan słał niewiele...
- Ha! Większość z przesyłanych materiałów to były moje propozycje. Gdybym siedział i czekał na zlecenia od TVP, to niewiele bym zarobił. Często dzwonili, żebym zrobił coś z imprezy, która dawno już się odbyła. Nawet w dniu, w którym waliły się wieżowce WTC telewizja kazała mi dyżurować i czekać pod telefonem. I powiem dziś, że to chyba mi uratowało życie. Bo gdybym nie musiał sterczeć pod tym telefonem, to wziąłbym kamerę i poszedł ze strażakami w najbardziej niedostępne miejsca. Te najbardziej zagrożone. I pewnie bym zginął.
- Po tym wydarzeniu Ameryka zmieniła się?
- Bardzo mocno. Przede wszystkim ograniczony został dostęp do wielu strategicznych miejsc, do których wcześniej można było wejść stosunkowo łatwo. Na przykład do Centrum Obrony Powietrznej USA w Kolorado. Przecież ja tam byłem co najmniej kilka razy. Trzymałem palce na przyciskach, które mogły odpalić rakiety uzbrojone w atomowe głowice. Wystarczyło, że w tym samym momencie prezydent Bush przesłałby prawdziwe kody, a Max Kolonko wysadziłby w powietrze przynajmniej kawał Rosji. Teraz Ameryka się boi, zamyka granice, bywa niedostępna.
- Jest jakieś ważne miejsce w Ameryce, którego pan nie widział?
- Nie dojechałem nigdy na Alaskę. Ale tylko dlatego, że to bardzo daleko.
- Zdarzyło się, że za ważne informacje, które chciał pan uzyskać, musiał zapłacić?
- Raz się zdarzyło, że zapłaciłem buziakiem. I to niejednym. Dziewczyna się dla mnie z Pentagonu chciała zwolnić. To była historia jakby żywcem wzięta z filmu z Jamesem Bondem. A gdy idzie o pieniądze - nie płaciłem nigdy. Może dlatego, że w Ameryce wszystko "cieknie". Ważne figury prześcigają się, żeby zaistnieć i w tej pogoni za sławą chętnie przekazują informacje prasie. Nawet te najbardziej tajne.
- Bywał pan w różnych sytuacjach, kontaktował z różnymi ludźmi. Przystawił ktoś kiedyś panu pistolet do głowy?
- Na szczęście nie. O, ja mógłbym to zrobić, gdybym trafił na tego faceta z giełdy, który kazał mi kupić ten szwedzki Beton.
- Co jest w stanie wyprowadzić pana z równowagi?
- Bardzo mnie denerwuje taka zwyczajna ludzka zawiść. Najczęściej bezinteresowna. O, takie myślenie, że jak dostałem telewizyjnego Wiktora i poszedłem wręczyć kwiaty pani prezydentowej Jolancie Kwaśniewskiej, to na pewno zrobiłem to po to, by sobie coś załatwić. Złości mnie też zawodowa zazdrość.
- Komu i za co nie podałby pan ręki?
- Jestem bardzo otwarty do ludzi, więc nie mam takiego odruchu, żeby ręki nie podawać. I powiem, że bardzo się dziwię, gdy czasem zdarza się, że ja do kogoś wyciągam rękę, a ten ktoś tego gestu nie odwzajemnia.
- Co jest pana największa zaletą?
- Chyba szczerość.
- Której z domowych czynności najbardziej pan nie lubi wykonywać?
- Nie uwierzycie, ale ja naprawdę lubię wszystko robić. No, może nie gotuję na co dzień. Ale jak trzeba, to i to nie jest problemem. Zawsze marzyłem o prawdziwym domu. To znaczy - nie o tym, żeby ten dom kupić i go mieć. Tylko żeby w tym domu była taka domowa, rodzinna atmosfera. I teraz taki dom mam. W przepięknym miejscu. 20 minut jazdy od centrum Nowego Jorku, a jednak już za miastem. Tam wczesnym rankiem nawet jelenia przed domem można zobaczyć. Naprawdę jestem teraz człowiekiem zafascynowanym przyrodą i tym życiem poza miastem. I w tym moim domu też stale coś robię. Drzwi wyjmuję z zawiasów i smaruję, trochę majsterkuję...
- Co ceni pan najbardziej w kobiecie?
- Lojalność i wierność. Oczywiście, także wnętrze.
- Czy to znaczy, że już się pan ustatkował i nie gania za pięknymi kobietami, jak kiedyś?
- Powiem tak: jestem w moim związku z Weroniką Rosati całkowicie spełniony.
- Jest coś, czego się pan boi?
- Trochę tego, co o mnie napiszecie.