Brat Jan byłby dziś emerytowanym ślusarzem maszyn górniczych. Gdyby nie ten Głos. W 1969 roku, Jan Luter był bratem jedynie swoich sióstr. Pracował w kopalni Wujek. Głos nakazał mu wyjechać do Krakowa. Wsiadł w pociąg i o 7.30 był na miejscu. Chodził po mieście do południa, bez skutku. Odpowiedź nadeszła w kościele przy ul. Św. Marka. Wewnętrzny Głos wskazał na przechodzącego księdza. Luter zapytał, czy są w Krakowie trapiści. Ksiądz pokręcił głową, polecił kamedułów. Ale Jan czuł, że to nie to. Spytał o inne zakony. - Benedyktyni - rzucił duchowny i wtedy Jan był już pewny swojej przyszłości. Spytał tylko, którym autobusem dojechać do klasztoru.
Kompot ze świętym Benedyktem
Siedzimy w rozklekotanym dostawczym volkswagenie. Brat Jan nałożył fioletową kurtkę na habit, na głowę wcisnął wydziergany z wełny beret. Pole lucerny roztaczające się wokół obsiadły gawrony. Od brata Jana zależy doczesność 40 mnichów z tynieckiego klasztoru a więc: sad, pastwiska, orne pola, krowy, świnie, kury. Wszystko to, co trafi na stół w refektarzu.
Zawracamy, auto wspina się pod górę mijając starą drewnianą chatę, ledwie przeciska się przez wąską gotycką bramę. Przed obiadem czas na modlitwę. Mnisi zajmują miejsca w stallach. Monotonny odgłos modlitwy rozlewa się po wnętrzu barokowego kościoła. Na koniec cisza - ostra, niemal kłująca w uszy. Inna niż ta nocna cisza w mieście, niepokojąca.
W refektarzu miejsce dla gości uszykowano w samym środku sali. Zanim na stoły trafi ukraiński barszcz, jeszcze jedna krótka modlitwa. Ponad brzęk sztućców dobywa się głos lektora. Najpierw fragment Księgi Wyjścia, później kolejny rozdział biograficznej książki o byłym tynieckim przeorze. Na koniec, kiedy servitorzy wnoszą misy z kompotem jabłkowym - fragmenty reguły świętego Bendykta.
Między uchem a sercem
Dziś lektorem jest ojciec Bernard. Gdyby nie habit, na imię miałby Łukasz, wykładałby teorię muzyki na warszawskiej Akademii. Zanim wstąpił do zakonu, miał na koncie dwa fakultety. - Byłem na progu ułożenia sobie życia rodzinnego. I wtedy Pan Bóg dał mi znak. Sprawy potoczyły się w ten sposób, że tylko On mógł być ich reżyserem.
Pani profesor od fortepianu rozpłakała się na wieść, że Łukasz porzuca muzykę. Koledzy recytowali ze współczuciem: zero panienek, zero picia, zero papierosów. Łukasz brał pod uwagę jeszcze jedno: zero muzyki. - Oczywiście, że ta myśl bolała. Ale do zakonu przyszedłem, żeby tracić, a nie zyskiwać. "Kto chce zachować swoje życie, ten je straci".
Dla zawodowego muzyka klasztorne nabożeństwo jest lekcją pokory.
- Nie każdy z ojców ma słuch, nie każdy dysponuje pięknym głosem - przyznaje opat tynieckiego klasztoru, ojciec Marek (z chrztu Wojciech, gdyby nie zakon, byłby dziś informatykiem). - Ale śpiew liturgiczny to modlitwa, a nie występ artystyczny.
Ojciec Bernard skupił się w Tyńcu na teologii fundamentalnej. W Rzymie obronił doktorat o teologii absurdu. Ale z muzyką nie zerwał do końca - prowadzi dziecięcą scholę, od czasu do czasu siada przy organach. Opat wyraził zgodę na godzinę ćwiczeń dziennie.
Fortepian stoi w sali przy refektarzu. Nie milknie jeszcze chlupot wrzątku wylewanego z termosów podczas kolacji, kiedy zza drzwi dobiega piękna sicilliana, a później pierwsza z goldbergowskich wariacji Bacha grana w iście zawrotnym tempie. Niebiańska muzyka. Jedynie dudnienie sfatygowanego instrumentu przypomina o istnieniu Złego.
Nie widzieliście, to popatrzcie
Zło nie omija klasztoru. Bywa, że puszczają nerwy. Te same twarze, te same trudne do zniesienia wady innych. Dzień w dzień, rok w rok. Różne przyzwyczajenia, odmienne spojrzenia.
- Jest w klasztorze przydatny zwyczaj. Przed zachodem słońca należy się pogodzić - wyjaśnia ojciec Marian, człowiek rzadkiej pogody ducha (gdyby nie powołanie byłby dziś najpewniej emerytowanym pracownikiem banku).
Jego droga do Tyńca była kręta. Po studiach ekonomicznych dostał posadę w banku - istny babiniec, w jednym pomieszczeniu z sześcioma kobietami. - Dobrze wiedziałem, z czego rezygnuję wybierając stan duchowny - śmieje się zakonnik, a promień wiosennego słońca wpadający do rozmównicy rozjaśnia twarz. Trudno uwierzyć w 1929 rocznik figurujący w jego dowodzie.
Ojciec Marian najpierw był księdzem Marianem. Ukończył diecezjalne seminarium we Włocławku, rychło został notariuszem kurii. Ale ciągnęło go do benedyktynów, do pracy naukowej. Biskup długo nie chciał wydać zgody no, ale w końcu dał za wygraną. W zakonie o. Marian natychmiast pożegnał się z ekonomią, rozpoczął studia historyczne. Zrobił doktorat, później habilitację, został profesorem Papieskiej Akademii Teologicznej. Pracuje nad dziełem życia - monumentalnymi "Dziejami monastycyzmu".
- Nie widzieliście szczęśliwego człowieka, to popatrzcie - _ojciec Marian przykłada wskazujący palec do szkaplerza.
- A samotność?
- Dobrze czuję się sam. Zresztą nie jestem samotny, jest przy mnie Pan Bóg.
- Zwątpienie, zniechęcenie nigdy ojca nie ogarnęło?
- Nie. Są oczywiście zajęcia w klasztornym życiu, których się nie lubi. Na przykład sprzątanie. Ale mam na to sposób.
- Jaki?
- Gwiżdżę.
- Co ojciec gwiżdże?
- Mam taki ulubiony utwór. "La Paloma"
Dar bilokacji dla ojca Leona
W Tyńcu panuje coś w rodzaju demokracji. Przełożonego wybierają sobie sami mnisi. Obecny opat o. Marek zdobył serca elektoratu jako infirmariusz (opiekun chorych). Założył na szyję mosiężny krzyż zdobyty na giełdzie staroci, na palec włożył srebrny pierścień. Ale odziedziczony pierścień zsuwał się z delikatnych rąk infirmariusza. Opat udał się więc do złotnika, żeby pierścień pomniejszyć. Złotnik zadumał się i orzekł, że szkoda niszczyć piękny zabytek. - _Zrobię inny - stwierdził i skasował za klejnot 30 złotych.
Ojciec Marek uchodzi za dobrotliwego opata, tak też patrzy mu z oczu. Ale umie powiedzieć "nie". "Nie" w ustach opata pojawia się na ogół w kontekście ojca Leona, najbardziej medialnego mnicha z tynieckiej wspólnoty. Popularność podprzeora jest tak wielka, że najbliższe wolne terminy rekolekcji z udziałem zakonnika opat wyznacza na rok 2006. Szczególnie nachalnym radzi modlić się do świętego o. Pio o dar bilokacji, czyli jednoczesnego przebywania w wielu miejscach, dla o. Leona.
Kary na ogół mnisi wyznaczają sobie sami. Kiedy ojciec Bernard zapomniał o służbie na furcie, odmówił całą Drogę Krzyżową. Ojciec Marian do dziś pamięta wyjście do miasta bez zgody przełożonego. Za karę zjadł zupę na kolanach. Żeby nie było wątpliwości, talerz napełnił po brzegi. Dziś takie kary wyszły z obiegu. Z jednym wyjątkiem - podczas modlitwy klęka ten, któremu pomylą się słowa. - To taki klasztorny savoir-vivre - _wyjaśnia o. Marek.
Zaczyna się niewinnie
Pomyłki podczas nabożeństwa najczęściej zdarzają się młodym. Młodych jest sporo. Niektórzy zatrzymują się w gościnnych pokojach na kilka dni, przyglądają się mniszemu życiu. Inni próbują przywdziać habit. - Często przychodzą ludzie, którzy czują, że w tej rzeczywistości jest coś nie tak, ale nie wiedzą co - mówi o. Konrad, mistrz nowicjatu, który o kandydatach na mnichów wie najwięcej (gdyby nie zakon, nosiłby do dziś imię Przemysław i pracowałby jako polonista; tomik z poezją Norwida stoi na jego półce w celi obok Pisma Świętego, "Smugi cienia" Conrada i pism świętego Tomasza). Utrzymuje się połowa. Pozostali odchodzą - do seminarium diecezjalnego, do codziennego życia, do kariery, do kobiet. Te ostatnie to trudny temat.
- _Często stykamy się w parafii z kobietami rozczarowanymi życiem. Przygnębionymi, że miłość zmieniła się w fizjologię. Odczuwam solidarność z tymi kobietami - mówi ojciec Bernard. - Z przerażeniem czasem myślę, o tych parach, w których panuje absolutna pustka. Pewna kobieta żaliła mi się ostatnio, że szuka prawdziwego, głębokiego związku z mężczyzną, ale nigdzie takiego mężczyzny nie potrafi dostrzec, bo wszyscy, którzy potrafią zrozumieć kobietę, trafili do seminarium.
Zdaniem ojca Konrada zakonnik musi zachować czujność w kontaktach z kobietami: - Łatwo stracić kontrolę nad sytuacją. Człowiek przychodzi do klasztoru z wszystkimi słabościami. Nie może udawać, że jest twardszy niż jest. Na ogół wszystko zaczyna się niewinnie, od świetnego kontaktu duchowego. Trzeba porzucić przyjaźń, która może pójść za daleko.
Grób zbiorowy
- Zakonnik nie może powiedzieć kobiecie, że jest ładna - dodaje brat Rafał. - Pokusą może stać się uczucie do kobiety, ale również potrzeba ojcostwa, która pojawia się w okolicach trzydziestki. Tej potrzeby nie trzeba odrzucać. Przecież jesteśmy ojcami duchowymi dla ludzi.
Przed trzema laty brat Rafał obronił pracę magisterską o przemysłach zaawansowanej technologii w Polsce. Był niezłym geografem, do dziś trzyma w celi pamiątki po świeckim życiu - Atlas świata i kolekcję map topograficznych. Gdyby nie powołanie, pracowałby w branży turystycznej.
Nad naszymi głowami krążą pustułki, zagnieździły się w wapiennej skale, na której pobudowano klasztor. Z bratem Rafałem przechadzamy się po cmentarzu mijając proste groby zakonników. Na jednym nie ma nazwiska: "Grób zbiorowy zakonników od XI do XIX wieku". Pochowano w nim wszystkie kości znalezione na terenie opactwa. Rozmawiamy o wyrzeczeniu: - Dla niektórych wyrzeczeniem jest osobna cela. Ja po latach spędzonych w akademiku potraktowałem to jak luksus. Cieszę się, że nie ciągnie mnie do szumu informacyjnego. Klasztor prenumeruje jedną "Rzeczpospolitą", w niedzielę, w wolnej chwili, można pooglądać telewizję, ale niewielu korzysta z tego przywileju.
Glina Pana Boga
Brat Jan, jeśli siada przy telewizorze, szuka filmów przyrodniczych. I transmisji sportowych. Jeszcze pracując w kopalni zaczął trenować boks: - Dla obrony. Była w hotelu robotniczym banda nożowników, której mój styl życia niezbyt się podobał.
Szło nieźle, drzwi do pięściarskiej kariery stały dla Jana Lutra otworem. W zakonie z dnia na dzień przestał ćwiczyć: - Sportowiec pierwszy nikogo nie zaczepi, ale zaatakowany będzie się bronił instynktownie - tłumaczy o. Jan, gdy przechadzamy się po klasztornej oborze. Rudawa dżersejka oblizuje przykurzony od śruty habit. - Ten instynkt obrony trzeba było w sobie zdusić. Wolna wola potrafi zabić. Zakonnik musi być jak glina, żeby Pan Bóg mógł lepić z nas arcydzieła.
Jest coś na rzeczy w tej glinianej metaforze. Kiedy o. Marian wyrusza latem na wycieczkę rowerową, zakłada krótkie spodenki i koszulkę z krótkim rękawem. Przejeżdża przez most, jedzie hen wiejskimi ścieżkami. - Ale kiedy widzą mnie dzieciaki, krzyczą między sobą "ksiądz jedzie, ksiądz!". Zastanawiam się skąd wiedzą. Widać zakonnik ma powołanie wypisane na gębie.
Cela z widokiem na Boga
Adam Willma [email protected] Fot. Daniel Pach

Stroma, wyboista droga pod górę, dwie ciasne bramy, dziedziniec, w dole zamulona roztopami Wisła. To jest miejsce, w którym Głos natchnął spokojem brata Jana: - Jesteś na swoim miejscu.