Idę, trzymając się lewego pobocza. Idę mijany przez samochody i rowerzystów, na starych damkach. Jadą gimbusy i pekaesy. Pora taka. Jadą auta szybkie i pierdziawki. Różne. Obok szosy niewątpliwie świat. Po horyzont.
Gdzieś między Wąbrzeźnem a Chełmnem ta wieś. Nawet duża. Ze stacją benzynową po prawej i kościołem, też po prawej. Jak się idzie od Wąbrzeźna, dajmy na to. Wszystko widzę, notuję w głowie. Lisewo na tablicy i w Lisewie tym, w centralnym punkcie wsi, knajpa "Nad Strugą". Pustki, ktoś sączy piwo w kącie.
- Co można zjeść? - zwracam się po chwili czekania przy barze, zanim barmanka wróci na swoje miejsce.
- To co widać - informacja jest krótka i pełna.
A widać całą ścianę wódy. W różnych gatunkach, butelkach, kolorowych nalepkach. Zestaw, jak mówią, podstawowy. Bierzesz coś ze ściany i wypijasz śniadanie, bierzesz coś innego i masz wypity obiad. Podobnie z kolacją. Jak dotrwasz. Ale jest i nadzieja na coś z innego rzutu. Frytki, wypisano czarnym flamastrem na plastikowej karcie dań, praktycznie niewidocznej dla zamawiającego coś ze ściany. Podwójna porcja dla podwójnie widzących.
Syfony
Rzuca mnie w inne kąty, bo świat jest mały i ogromny zarazem. Jest w okolicach Brodnicy wieś gminna - Świedziebnia. Z kościołem po lewej, jak się patrzy od Brodnicy, i z centrum handlowym nieco dalej, po obu stronach szosy. Z tej Świedziebni, jak się człowiek dobrze rozpędzi, można wylądować na Syberii... W małej wiosce w lasach i borach Górznieńsko-Lidzbarskiego Parku Krajobrazowego. Ale żeby tam wylądować, trzeba coś wrzucić do żołądka, względnie wypić.
Knajpę, w handlowej części wsi, odnajduję bez problemu. Okratowana od wewnętrznej - a jakże - okno barowe i osobno drzwi. Zabezpieczone kratownicą są drzwi - po zewnętrznej. Dużo metalu. W knajpie zwanej "Boss" nic nie podają, bo jest najzwyczajniej zamknięta. Od wielu lat i na lata. Poprzedniczką "Bossa", w tym samym miejscu i z tymi samymi kratami, był bar "Pod Limbą". Jednak niewielu pamięta zapachy unoszące się z baru "Pod Limbą" zwanym w dalszej części "Bossem".
Przez zakratowane okno, stylowo brudne, dostrzegam kilkanaście syfonów szklanych, jakie dawniej stawiano na stołach weselnych zamiast dwulitrowej coca-coli. Syfony są ustawione równo w skrzynce, a skrzynka na środku baru, odartego z wszelkich akcentów kulinarnych, o wodopoju nie wspominając.
- Gdzie by tu coś zjeść? Gdzie będzie najbliżej? - pytam w kiosku.
- Pewnie w Górznie albo w drugą stronę, w Rypinie. Kilkanaście kilometrów.
Zamknięty od dawna bar w Świedziebni może martwić albo nie. W końcu, nie jest to pępek świata. Dowiaduję się jednak, że ktoś z branży handlowej go odkupił od GS-u. Po to, żeby lokal był zamknięty, żeby komuś do głowy nie przyszedł interes handlowy otwierać, konkurencję robić...
Od narodzin aż do śmierci
Zbieram się na Górzno. Kilkanaście kilometrów, przez Księte. Faza tej drogi po dziurach. Jeszcze jeden fakt do odnotowania. Nawet pieszy musi uważać, szczególnie gość taki ja jak, szwendać się uwielbiający. Dziury, to zmiana rytmu kroków. Trzeba uważać.
W Górznie mógłbym się najeść do syta tu i tam. Czy w "Hajduczku" czy w "Wildze", mógłbym nad jeziorem, w "Dworku Wapionka" czy w "Jagódce", już bardziej w lesie. To jednak zbyt proste - wejść, zamówić, posiedzieć. Wolny człowiek ma wybór, więc wybieram bar w centrum miasteczka, "Zdrojowym" zwany, GS-owi podporządkowany. W centrum rynku, po schodach. Ciężkie drzwi na klatkę schodową i z prawej strony drzwi kolejne, z tablicą. Pojawia się uśmiech - "Bar Zdrojowy". Tablica pomalowana tak samo jak drzwi, na brudny żółty kolor, jak stara podłoga w remizie. Niestety, drzwi zamknięte, lokal nieczynny, choć... Jest jeszcze kartka, że może być otwarty. Trzeba tylko przedzwonić do Zaborowa, wsi pod Górznem, gdzie mieszka dyspozytor tego baru. Podany jest numer. Domyślam się jednak, że mógłbym, co najwyżej, załapać się na żywienie zbiorowe typu stypa. Albo przybyć z większym towarzystwem, ale towarzystwo nie szwenda się zbiorowo.
Szwendam się sam, więc jako jednostka, nie mieszczę się w koncepcji działalności "Zdrojowego". Trudno.
A może spróbować? Jeden telefon, ileż to roboty?
- Tak, "Zdrojowy" jest nieczynny - męski głos z Zaborowa.
- Dla jednego nie otworzy pan?
- Nie warto. Najmniej to z dziesięciu.
- A razem, ile się zmieści w "Zdrojowym"?
- Sto. No, sto piętnaście też wejdzie.
- Tylko na specjalną okoliczność?
- Chrzciny, komunia, panie wszystko. Wesela, stypy. Od narodzin aż do śmierci.
Nie mam szans. Do końca życia nie będę tam stał. Gość z Wielkopolski, zaglądający za mną, ciekawy wystroju "Zdrojowego", też odpada.
Oj! Nie, nie, nie
Inny teren. Schodkami w dół - w Nowym Mieście Lubawskim, przy ul. 3 Maja, a w zasadzie na rogu. Specjalnej legendy ten lokal nie ma, powstał w czasach wczesnego PRL-u. I tak, jak kiedyś położono terakotę na podłodze, tak jest do dziś. Do dziś jest też tam piwo i inne trunki, a była wódeczka, z zakąską. "Pod Sztyletem" mówiono, "Sztylet" albo "Sztych". Nazewnictwo popularne nie wiąże się z dramatycznymi wydarzeniami, żeby ktoś kogoś. Generalnie, człowiek dokonuje tam unicestwienia, sam na sobie.
Więc pytam, jak strudzony wędrowiec, co jest do jedzenia.
- Oj! Nie, nie, nie - mówi barmanka. - Tu u nas nic nie ma.
Radzi też, żeby pójść tam, albo siam. Nie idę, bo ani tam, ani siam nie ma tej jedynej, wyjątkowej atmosfery co w "Sztylecie".
W Mrocznie, w powiecie nowomiejskim, informacja z podwórka, od strażaka OSP: u nas nie ma nic do zjedzenia, nie ma knajpy, ale jest piwo ze sklepu, nawet grzane, grzeje się na słońcu, na drewnie, żeby kobita nie widziała.
W Radomnie, w powiecie nowomiejskim, nad jeziorem Radomno jest "Radomnianka". Informacja dla wędrownych: w soboty od godz. 10.00. Jest już południe, więc chwytam za klamkę. Bez rezultatu.
Przy sklepie, na ławeczce, siedzi postać znacząca, w zadumaniu. Pytam o knajpę i powód zamknięcia.
- Kiedy otworzą?
- Później!
- A tak konkretnie?
- Później, przecież mówię wyraźnie.
Ostryga
Sala pierwsza, z barem. I druga, z lustrami. W pierwszej można było dostać ścierką od pani Basi. W drugiej można było pić samemu, bo wystarczyło spojrzeć w lustro. Ale samotności tam nikt nie doświadczył. Nie w "Rypiniance" przy głównej ulicy Rypina. Podstawowy zestaw daniowy w czasach nie tak dawnych, to była ostryga. Do kielicha. Na ostrygę składało się żółtko, oddzielone od białka, pieprz, sól, maggi. Człowiek sobie siadł i przyrządzał. Wedle uznania pieprzu, wedle uznania maggi. A potem myk! I następne zamówienie. Ostryga bez wódy też smakowała, można było więc złożyć wizytę w "Rypiniance" w celach dietetycznych.
Tamże, gość poważny z Warszawy, Jan Himilsbach, akredytował się na kilka dni. Przyjechał na wieczór literacki. Następnego dnia z rana miał wracać, ale wrócił po tygodniu. Poważny literat i aktor był gościem tajemniczej sekty czcicieli wódki. Grupa ta działała przed laty oficjalnie, wszyscy się dobrze znali, a metę mieli właśnie w "Rypiniance".
Stoję dziś przed drzwiami tego przybytku i mógłbym zapłakać. Znów nic nie zjem. Nawet nie wejdę, nie spytam, nie rzucę okiem na zabytkowe witraże, na salę lustrzaną. Nikogo nie ma, kto by ścierą przejechał po głowie. Pustka. Metalowe drzwi, brudne, obskurne szyby, krata na drzwiach. Napis został, "Rypinianka", stylizowany w liternictwie na Społem. Rozpierzchli się członkowie tajemniczej sekty, zabrali ze sobą - do Nieba czy do Piekła - listę gości proszonych i nieproszonych, przepis na ostrygę i klimat tego miejsca, gdzie nawet nie ma drobnej wywieszki: ZAMKNIĘTE.