(Janina Paradowska)
Stracił posadę prawie z godziny na godzinę. Gdy obejmował stanowisko, mówiono, że to on może rzucić wszystko i wyjść, gdy uzna, że na przykład polityczne naciski utrudniają mu pracę. Taki podobno ma charakter.
Nie miał jednak szans, by go pokazać, gdyż odszedł nie z własnej woli, nawet nie raczono mu zakomunikować przyczyn odwołania. Odchodzi więc z wyraźnym poczuciem zawodu, a nawet zaskoczenia. Tymczasem absolutnie nie powinien czuć się zaskoczony.
Polityczna była przecież decyzja o jego nominacji, gdyż zapadła na wniosek Jarosława Kaczyńskiego, a właściwie na jego polecenie, gdyż słowa szefa PiS mają wagę rozkazu.
Jawnie polityczne są też motywy odwołania, które oczywiście nie odbyło się bez woli premiera i prezydenta. Widomym tego dowodem jest następca - Andrzej Urbański, kiedyś szef kancelarii Lecha Kaczyńskiego, ostatnio jego doradca, a więc człowiek zaufany. Ma pełnić funkcję do czasu rozstrzygnięcia konkursu, ale premier już dał do zrozumienia, że Urbański konkurs może wygrać. To poważna zachęta, której oczywiście muszą towarzyszyć jakieś warunki. Zapewne dotyczą one sposobu pokazywania rządu i prezydenta.
Jeszcze raz potwierdziła się znana prawda, że stanowisko szefa telewizji nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek, choćby pozorną, niezależnością, jest tylko i wyłącznie rozdaniem politycznym, zabezpieczaniem politycznych interesów. Wildstein nie szefował telewizji, z którą bracia Kaczyńscy nie mogliby się zgodzić w warstwie ideowej. Był on przecież wytrwałym i walecznym głosicielem hasła IV RP.
Lustracja, dekomunizacja, układ - te wszystkie kwestie stały się czołowymi publicystycznymi tematami, one wręcz wypełniły działalność misyjną. Okazuje się jednak, że zbieżność ideowa to za mało, że potrzebne jest jeszcze więcej politycznego posłuszeństwa, także koalicjantom, którzy od dawna chcieli zmiany na tym stanowisku. Można więc mówić o zbyt małej politycznej elastyczności byłego prezesa, który nie zapewnił wystarczającej obecności na ekranie Andrzejowi Lepperowi i Romanowi Giertychowi i o pewnym braku wyczucia potrzeb premiera i prezydenta.
Zwracało wręcz uwagę z jakim spokojem w ostatnich dniach Lepper i Giertych mówili o Wildsteinie, prawie już przestali o nim mówić. Widocznie sprawa była załatwiona, targu dobito. Były już prezes nie zapewniał też obecności opozycji w mediach publicznych, ale tym oczywiście nikt się już nie przejmował. W opinii premiera opozycja przecież tylko przeszkadza.
Bronisław Wildstein jest więc kolejnym swoim ale jednak obcym ciałem, które liderzy PiS odrzucają. Musiał odejść Kazimierz Marcinkiewicz, bo był zbyt popularny i wywodził się jednak z ZChN. Mógł się zbytnio w przyszłości usamodzielnić. Musiał odejść Radek Sikorski, bo też był nie z tej bajki, choć bardzo, może nawet przesadnie, starał się, by nie zadrażniać stosunków z prezydentem. Teraz musiał odejść Wildstein. Czy to coś zmienia w telewizji publicznej? Nic nie zmienia. Jest ona tak jak była przedmiotem politycznego łupu, tylko teraz czas taki, że łupy są rozdzielane (a może rozdzierane) jawnie. Bezwstydnie jawnie. Ma to nawet pewien urok, gdyż sytuacja jest jasna. Jasna była, gdy powoływano Wildsteina, dziennikarza o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, dziennikarza walczącego, co od razu określiło kształt telewizji. Jasna jest i teraz, gdy szefem zostaje zaufany człowiek prezydenta. To wszystko już po prostu było. I będzie.
Autorka jest publicystką tygodnika "Polityka"