I nie ma powodu, by ukrywać, że czasem decydują o tym względy politycznie. W tym roku trwa bój o budżet kancelarii prezydenta RP oraz Instytutu Pamięci Narodowej. W obu przypadkach podtekst polityczny jest wyraźny, chociaż akurat w przypadku prezydenckiej kancelarii trudno nie zauważyć, że biurokracja rozrosła się w niej ponad miarę. Sądząc zaś po efektach, więc po tym, czy prezydent obsługiwany jest dobrze i sprawnie, wypada zauważyć, że ilość w żadnym stopniu nie idzie tu w parze z jakością.
Nie widać więc powodu, by budżet zwiększać o kilkadziesiąt milionów złotych, w czasie, gdy na administracji rządowej się oszczędza. Zresztą nowy szef kancelarii, urzędnik o niewątpliwie wysokich kwalifikacjach, minister Piotr Kownacki może się temu urzędowi przyjrzeć i oszczędności poszukać. Wszak dopiero od niedawna pełni tę funkcję.
Dość dramatyczne gesty wykonuje natomiast IPN, który chciałby dostać 50 mln więcej. Nawet Sławomir Cenckiewicz, współautor książki o agencie Bolku zrezygnował z pracy w tej instytucji, aby pieniądze dla swej byłej już firmy ratować.
Jeden kontrowersyjny pracownik mniej i nagle posłowie mieliby się stać bardziej wyrozumiali? Doprawdy, gruba przesada. IPN po prostu stał się instytucją zbyt polityczną i nie widać powodu, by ogół podatników miał się na rozwój tej firmy zrzucać. Samo jednak ograniczenie funduszy to mało. Ważniejsza od mniejszej lub większej puli środków finansowych jest reforma tej instytucji, tylko nikt nie ma pomysłu, jak z obecnego upartyjnienia wybrnąć.
Szkoda jednak, że dyskusji o tym, komu i dlaczego zabrać nie towarzyszy debata, jaka w ogóle powinna być administracja w Polsce i jak wynagradzana. Nie jest bowiem prawdą, że administracja w Polsce jest szczególnie rozbudowana i że można ją ciągle zmniejszać. Trzeba ją wreszcie zacząć lepiej wynagradzać, ale jednocześnie więcej od niej wymagać. Rzecz nie polega na tym, by państwo było tanie, ale aby dobrze funkcjonowało. Także na tym, by premier i prezydent nie byli ubogimi krewnymi prezesa małego banku.