- Co ci przyszło do głowy, żeby podczas losowania Dużego Lotka udawać przyczajonego kangura?
- To było tuż po tym, jak Szymon Majewski po raz pierwszy pokazał mnie w swoim show. Ustaliliśmy, że wspomnę o nim między losowaniami. Miałem już nawet przygotowany tekst. Chciałem mu podziękować i zaproponować, żeby poprowadził kiedyś studio Lotto, a ja "Końca nie widać". Pięć minut przed nagraniem okazało się, że to jednak nie przejdzie. Musiałem więc wymyślić coś innego i trochę improwizowałem. Pokazałem przyczajonego kangura. Robiłem go już wcześniej, ale jako lisa, w jednej z etiud w szkole teatralnej. Gdy potem obejrzałem program, wydało mi się to całkiem normalne. Tylko nie wziąłem pod uwagę, że część widzów może stwierdzić, iż jestem wariatem, który dla popularności gotów zrobić wszystko (śmiech).
- A Szymon Majewski kontaktował się z tobą?
- Napisaliśmy do niego list, w którym zakomunikowaliśmy mu, że dostanie statuetkę przyczajonego kangura, jeśli zaprosi mnie do "Szymon Majewski Show". Zadzwonił do mnie ktoś z jego programu. Niestety, okazało się, że lista gości jest ustalona aż do marca. Poczekam (śmiech).
- Ostatnio w czasie losowań stałeś się bardziej stonowany. Jakby ktoś podciął ci skrzydła
- Za każdym razem w programie daję z siebie wszystko i jestem naturalny. Jednak wynikają z tego pewne problemy. Odezwały się głosy, że moje zachowanie nie licuje z powagą losowań. Teraz mam być statyczny. Już nie mogę opowiadać dowcipów i się wygłupiać. Na dłuższą metę będzie mi ciężko, bo mam tyle energii, że nawet jeśli chciałbym, nie dam rady jej ogarnąć. Próbowałem się zmienić w losowaniu wyemitowanym pierwszego listopada, ale najpierw nabrałem ekipę realizacyjną, że chcę się przebrać za śmierć. Byli przerażeni (śmiech). Ostatecznie założyłem marynarkę i krawat. Mówiłem wszystko, jak trzeba, lecz na koniec nie wytrzymałem. Powiedziałem: "Żegnam się z państwem w niecodziennej roli, stonowanego i poważnego prezentera studia Lotto. Do widzenia" (śmiech).
- Myślisz, że ludzie kupują twoje poczucie humoru?
- Od pięciu lat prowadzę różne imprezy. Życie mnie do tego zmusiło. Gdy przyjechałem z małego miasteczka do Krakowa, nie miałem nic, a jakoś trzeba było funkcjonować. Zostałem klownem Wesołkiem i występowałem na wrocławskim rynku. Bawiłem dorosłych i dzieci.
- Na jak długo zostałeś gospodarzem studia Lotto?
- Obowiązuje mnie umowa, ale jeśli nie będę przestrzegał pewnych zasad, możemy się rozstać. Jest kilka osób, które uważają, że wniosłem do programu powiew świeżości, dla innych jestem zbyt ekspresyjny. Zdaję sobie sprawę, że włożyliśmy kij w mrowisko. Teraz nie wiadomo, w którą iść stronę. Czy przeprowadzić rewolucję, czy zostać przy starej formule losowań. Cały czas trwają dyskusje na ten temat.
- Czujesz się dawcą szczęścia?
- Generalnie lubię rozweselać ludzi. Gdy widzowie są zadowoleni i dobrze się bawią, sam też czuję się szczęśliwy. Podczas jednego z losowań wszedłem do studia w cylindrze i z kwiatami. Powiedziałem, że jeśli ktoś trafi szóstkę w Dużego Lotka, osobiście do niego pojadę, wręczę bukiet i przedstawię program artystyczny. Okazało się, że wtedy wygrana padła w Szczecinie. Pojechałem. Miałem okazję odwiedzić mężczyznę, który trafił prawie trzy miliony złotych. Liczby wybrał na chybił trafił, a o wygranej poinformowała go córka, która sprawdziła kupon. Na własne oczy zobaczyłem bardzo dużo spontanicznej radości. Tak, czułem się wtedy dawcą szczęścia.