To będą Pana szóste paraigrzyska olimpijskie. Z jakimi nadziejami, albo planami, leci Pan do Tokio?
Plany zawsze są takie same: wypaść jak najlepiej. Oczywiście każde igrzyska to nowe zawody, nowa historia. Nie ma tutaj jakieś powtarzalności. Nadzieje również są takie same: zdobyć medal.
W ilu konkurencjach Pan wystartuje?
W sumie w czterech: Szpada indywidualnie i drużynowo, floret indywidualnie i w drużynie.
Z kim w drużynach?
We florecie wystąpią ze mną Michał Nalewajek i Adrian Castro. W szpadzie również Michał i Grzegorz Pluta.
Szóste paraigrzyska, dziewięć medali w dorobku, w tym dwa złote. Prawie 47 lat. Wieku absolutnie nie wypominamy, ale jak znajduje Pan jeszcze motywację po tylu startach i sukcesach?
Po prostu lubię to co robię, a że wychodzi… No to robię to nadal. Nie nakładam przy tym na siebie żadnej presji wynikowej ani czasowej. Trenuję, startuję i dobrze się przy tym bawię. I nie przestanę dopóki się to nie zmieni.
To będą wyjątkowe paraigrzyska, ze względu na koronawirusa i związanymi z nim obostrzeniami. Od uczestników zakończonych niedawno igrzysk w Tokio wiemy, że potrafią uprzykrzyć życie.
To już trwa, zaczęliśmy podlegać tym regulacjom jeszcze przed wylotem do Tokio. Każdy paraolimpijczyk ma wyznaczoną dokładną ścieżkę postępowania: od testów i badań, po ścisłe wytyczne co do tego, jak się zachowywać w poszczególnych sytuacjach. Co wolno, a czego nie. To na pewno coś innego, w porównaniu do poprzednich paraigrzysk. Również z tego powodu, że na trybunach nie będzie kibiców.
W Pana dyscyplinie to duża różnica?
Myślę, że w każdej. Kibice i ich doping zawsze dodają kolorytu zawodom. W Tokio naszą rywalizację śledzić będzie jednak tylko telewizja i prasa. Nic na to jednak nie poradzimy.
Od niektórych uczestników – czy to igrzysk czy paraigrzysk – słyszeliśmy czasem, że przełożenie imprezy o rok im akurat pomogło, bo w ubiegłym zmagali się z różnymi urazami, albo obniżką formy spowodowaną trzymiesięcznym lockdownem. Jak jest w Pana przypadku?
Zmieniło się chyba tylko tyle, że jestem rok starszy. Jestem dobrze przygotowany, dobrze się czuję. W ubiegłym roku też tak było, chociaż przez tamten lockdown mieliśmy mniej treningów i trzeba było to nadrabiać. Na pewno miałbym inny cykl przygotowań, gdyby wszystko odbyło się zgodnie z pierwotnym planem.
Na ile utrudniały wam szermierzom życie pozamykane hale sportowe?
Mniej niż pływakom i innym dyscyplinom wymagającym kontaktu z wodą, ale łatwo też nam nie było. My też nie mogliśmy trenować tak, jakbyśmy chcieli.
Jak zaczęła się Pana przygoda z szermierką?
W 1995 roku, czyli dawno temu, namówił mnie Marek Iwanicki. On akurat nie do szermierki, bo napisał list, w którym pytał czy byłbym zainteresowany koszykówką na wózkach. Pochodzę z Tarnogrodu, to jest dawne województwo zamojskie. W tej chwili lubelskie, 80 kilometrów od Zamościa. No i napisał mi, że mogę przyjechać na tydzień do Zamościa, na zgrupowania koszykarzy na wózkach w tamtejszym OSiR. Skorzystałem z okazji i pojechałem na to zgrupowanie. Spodobało mi się. Oczywiście poważny trening na odległość nie jest możliwy, zacząłem więc jeździć na kolejne zgrupowania.
Dlaczego zmienił Pan dyscyplinę?
Początkowo o tym nie myślałem, lubiłem koszykówkę. Ale na początku 96 roku był turniej w Wałbrzychu, na który oprócz nas przyjechała również drużyna z Konstancina-Jeziornej. Jej trenerem był Tomasz Marek i to on zapytał mnie czy bym nie chciał przejść do szkoły w tamtejszym Centrum Kształcenia i Rehabilitacji. Uczyć się i trenować. Skorzystałem z tej okazji i przeniosłem się we wrześniu do Konstancina. Uczyłem się, grając jednocześnie w koszykówkę. Tak się jednak złożyło, że trener Marek prowadził tam wówczas również sekcję szermierki. Pewnego dnia mnie zaprosił, żebym zobaczył jak to wygląda. Poszedłem, spodobało mi się. Na tyle, że już zostałem.
Które z pięciu poprzednich igrzysk wspomina Pan najlepiej? Nie tylko pod względem sportowym?
Wszystkie miały swój urok, ale chyba te w Londynie. W Sydney też było fajnie. To była nie tylko kwestia ludzi w naszym najbliższym otoczeniu, ale również warunków zakwaterowania, dostępu do różnych atrakcji. Tego, jaki był klimat na zawodach.
Pływaczka Oliwia Jabłońska, która również wystąpi w Tokio opowiadała nam, jak w Rio de Janeiro wybrała się z grupą sportowców na wycieczkę po mieście. No i zabłądzili, a w dodatku trafili do takiej dzielnicy, że nie byli pewni czy do wioski olimpijskiej wrócą – kolokwialnie mówiąc – w jednym kawałku.
Za krótko byłem w Rio, żeby mieć czas na dłuższe wycieczki. Startowaliśmy pod sam koniec igrzysk i zasadzie polecieliśmy tylko na zawody, a zaraz po nich wróciliśmy do Polski. Zdążyliśmy jeszcze wybrać się z kolegami na rzut maczugą i na słynną Copacabanę. Tam jednak nie było niebezpiecznie. Zresztą przez cały czas wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i jak wrócić.
Jeśli będzie okazja, to jakie inne dyscypliny – poza własną – będzie Pan oglądał w Tokio? Słyszeliśmy od olimpijczyków, że spełniając pewne warunki można było nawet wejść na pewien czas na trybuny i na przykład tenisista Hubert Hurkacz obejrzał mecz koszykówki. Z paraolimpiczykami na pewno będzie tak samo.
Zawody mam już drugiego dnia paraolimpiady i 31 sierpnia wracam do Polski. Obawiam się, że nie starczy mi w związku z tym czasu na oglądanie. Chętnie zostałbym dłużej, ale protokół covidowy zakłada, że najpóźniej dwa dni po zakończeniu zawodów musimy opuścić wioskę olimpijską. Pierwszego dnia startują szabliści, więc jeżeli będzie możliwość, to pójdę na szablę.
Zobacz również
- Paraolimpijczycy złożyli ślubowanie przed wylotem do Tokio. Żegnał ich prezydent Duda
- Iga Baumgart-Witan: To nie my wybrałyśmy 400 metrów. To 400 metrów wybrało nas
- Paweł Fajdek: Dla mnie, po tych wszystkich przejściach, brąz jest cenniejszy od złota
- Paweł Fajdek prywatnie - zobacz zdjęcia brązowego medalisty z Tokio [GALERIA]
