- Wojciech Malajkat, najmłodszy Hamlet w dziejach polskiego teatru, przyznał, że jak się zagra Hamleta, to już nie wiadomo, o czym marzyć...
- Jest jeszcze jedna taka rola: król Lear. Ale chyba trzeba będzie na nią jeszcze trochę poczekać (śmiech).
- To prawda, że Hamlet to rola, o której marzy każdy młody aktor?
- Myślę, że tak. Chociaż jest na pewno wiele równie ciekawych ról, w których trzeba przyjąć jakąś formę, odejść od siebie. Bo najtrudniejsze role to takie, które są bardzo bliskie. A Hamlet to postać, której nie da się zagrać formą. Ale, oczywiście, nie każdemu jest dane zagrać Hamleta, więc można o tej roli mówić w kategorii spełnienia marzenia.
- I nie myślisz: zagrałem Hamleta, teraz mogę już nic nie robić?
- Nie, oczywiście, że nie. Jest przecież mnóstwo innych ról do zagrania i wiele ciekawych rzeczy do zrobienia w teatrze. Na Hamlecie świat się nie kończy.
- A zgodzisz się z tym, że ta rola może odmienić życie aktora?
- Wszystko tak naprawdę zależy od przedstawienia. Przecież na rolę Hamleta będzie się patrzyło przez pryzmat spektaklu. Ten, w którym gram, jest o tyle specyficzny, że mamy do czynienia z dwoma światami: światem kabaretu i światem Hamleta. Mamy kabaret, taniec, śpiew i piękne dziewczyny, a za chwilę mamy "Być albo nie być". Trzeba było dużo wysiłku, żeby świat Hamleta nie zginął w całym tym kolorowym świecie kabaretu.
- Wszyscy odtwórcy roli Hamleta przyznają, że to rola, która jest bardzo wyczerpująca fizycznie.
- Jak każda duża rola. W tym przypadku to trzy godziny non stop na scenie. Nie ma czasu na złapanie oddechu. Po każdym takim spektaklu wychodzi się spoconym (śmiech).
- Jaki jest twój Hamlet?
- W momencie, kiedy akcję spektaklu osadza się w dwudziestoleciu międzywojennym, w konwencji kabaretowej, nie można budować roli Hamleta w taki sposób, że jest on żywcem wyjęty z teatru elżbietańskiego. Dlatego chciałem, żeby zabrzmiał on jak najbardziej współcześnie. Ten Hamlet miał być bardzo bliski dzisiejszemu widzowi. Bardzo wiele zależy też od tłumaczenia. Każdy przekład narzuca inne granie. My korzystaliśmy z tłumaczenia Barańczaka, który jest przekładem bardzo współczesnym i on właśnie narzucał współczesne granie. Jeśli reżyser ma wizję klasycznego "Hamleta", to pewnie korzysta ze starszych przekładów.
- A zagrałbyś Hamleta w rajtuzach?
- Mógłby mi się trochę głos łamać (śmiech).
- A masz swojego ulubionego Hamleta?
- Nie. Zresztą przed samą premierą starałem się unikać oglądania ekranizacji czy adaptacji teatralnych, żeby się za bardzo nie sugerować. Chcąc nie nie chcąc, nie uniknąłbym tego, że coś by we mnie zostało. Przede wszystkim jednak trzymałem się koncepcji reżyserskiej.
- O Hamlecie mówi się, że jako osoba nie mógłby zaistnieć w realnym świecie, bo to zlepek wielu różnych postaci. Dało się to odczuć?
- W przypadku tej postaci rzeczywiście trzeba pewne rzeczy przyjąć takimi, jakie są, bez analizy psychologicznej. To spore wyzwanie, zagrać tak wiele różnych, a niejednokrotnie sprzecznych emocji. Ale trzeba było to udźwignąć, bo tego właśnie wymaga ta rola. Poza tym o wiele trudniej jest grać w spektaklu utrzymanym w konwencji kabaretowej, gdzie z jednej strony mamy tańczące dziewczyny i rozbawioną publiczność, a z drugiej strony monolog Hamleta, do którego trzeba skupienia tak aktora, jak i widowni.
- Czujesz niebezpieczeństwo roli Hamleta? Ta rola zobowiązuje.
- Nie myślę o tym w ten sposób. To duża rola w sztuce należącej do kanonu. Można ją sobie potem wpisać w CV (śmiech).
- Rola Hamleta trafiła ci się dokładnie rok po twoim przyjściu do Teatru Horzycy. Jak minął ci ten rok?
- Przez ten rok miałem okazję przekonać się, że życie potrafi zweryfikować to wszystko, czego uczą w szkole teatralnej. Kiedy człowiek przychodzi do teatru, to tak naprawdę dopiero wtedy zaczyna się uczyć. W szkole jest się trochę pod kloszem. Ktoś może być świetnym studentem, ulubieńcem profesorów, a potem trafia do teatru i okazuje się, że ten teatr go nie kupuje. To scena weryfikuje, czy jest się dobrym aktorem czy nie.
- A którą z ról wspominasz najlepiej?
- Tak naprawdę zagrałem w trzech spektaklach - nie licząc tych ról, które grałem w zastępstwie - i były to trzy diametralnie różne role. W każdej z nich odkrywałem coś ciekawego. Bardzo podobała mi się rola w "Marii Stuart", choć nie była duża. Grałem sekretarza stanu, najmłodszego człowieka na dworze, który zupełnie nie orientuje się, o co chodzi i przypadkowo zostaje wplątany w intrygę, za co przyjdzie mu zapłacić własną głową. A co do "Hamleta", to jest to jeszcze zbyt świeże, żeby oceniać.
- Nie żałujesz, że nie jesteś w Warszawie?
- Nie. Cieszę się, że jestem w Toruniu, bo mam tu szansę dużo grać, co dla aktora zaraz po szkole jest bardzo ważne. Przynajmniej przez pierwsze kilka lat. Chodzi przede wszystkich o oswojenie się ze sceną.
- A zdarzyło ci się pomyśleć w przeciągu tego roku, że to nie to?
- Czasami, kiedy w pracy nic nie idzie jak trzeba, człowiek zastanawia się: może ja się zupełnie do tego nie nadaję.
- A jeśli nie teatr, to co?
- Teraz? Chyba jednak teatr...